poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Rozdział XIX


           17 urodziny. I kto by pomyślał, że z rozwydrzonej trzynastolatki stanę się już prawie dojrzałą osobą.
               Siedziałam na łóżku wpatrywając się w okno. Jak dobrze byłoby stać się znów małą dziewczynką. Tak naprawdę, nie wiem o sobie nic. Oczywiście oprócz tego, że mam na imię Lavende i jestem z Dallas. Ale nie wiem jakie jest moje nazwisko, kim jest moja prawdziwa mama i tata. Nie mam pojęcie jak tu się znalazłam. Moje oczy są bardzo jasno- błękitne. Aż białe, a w okolicach gdzie się znajduję zostawiam za sobą również białe pióra. Lecz są dwie rzeczy o, których pamiętam: słowa ,,Narodziłam się na nowo” i te oczy… Rudo- brązowe. Piękne, duże, wyraziste, hipnotyzujące, sprawiające, że zapominasz o problemach o otaczającym cię świecie. I tylko to, to mi pozostało.
Puk, puk. Ktoś zapukał do drzwi. Pewnie to Reachel.
                       - Kochanie mogę wejść? – spytała zza pokoju.
                       - Mamo już nie mam trzynastu lat, wejdź. – nakazałam rozbawiona. Weszła do pokoju z promiennym uśmiechem.
                       - Mamy dla ciebie prezent, prawda Northy? – za chwilę wbiegł również biały labrador.
 Radośnie szczeknął a Reachel podarowała mi do rąk małe pudełko.
Spojrzałam na nią pytająco i powoli otworzyłam aby zobaczyć zawartość. W środku leżał naszyjnik. A raczej amulet. Duże, tygrysie oko. Brązowy ze złotymi pasami. Przepiękny.
                      - Dziękuję. – wtuliłam się w ramiona mamy, ona zaś za chwilę założyła mi go na szyję.
                      - Mam dla ciebie coś jeszcze. – włożyła mi w dłoń małą kopertę.
                      - Przeczytaj to w najbliższym czasie.
                To dziwna sprawa. Co mogło w niej być? Jeśli list, to od kogo? Tak bardzo chciałam otworzyć to już teraz ale wiedziałam, że nie będę mogła się skupić jeśli Reachel nie wyjdzie z mojego pokoju.
Wpatrywałam się w kopertę.
                     - Miałaś to w koszuli, którą byłaś owinięta jak cię znalazłam.
Pokiwałam zrozumiale głową.
                     - Mamo mogę zostać sama? Oczywiście Northy ze mną zostanie. – pogłaskałam labradora po pyszczku. Pomachał ogonem.
                     - Tak. – udała się do drzwi i po chwili już jej nie było.
Od razu rozerwałam kopertę. W środku znajdowała się karteczka. Kiedy przeczytałam pierwsze zdanie, ugięły się pode mną kolana.

LAVENDE PURRY! Przeczytaj to!
Jestem toba. Tyle ze z innego wcielenia. Już ci wszystko tlumacze. Jestem Ciemnym Swiatlem. Czyli mam przeprowadzic Zle Anioly do Piekła. Ale tego nie zrobie bo wtedy zabije swoich przyjaciol. Wiec postanowiłam popelnic samobójstwo i narodzic sie jako ty. Nie wiem teraz co będziesz musiala zrobic ale Pamietaj! Heath to twój chłopak a Argie to przyjaciolka. W zadnym razie nie ufaj Maggie, Jerriemu, Aaronowi czy Gavu. Jeśli teraz jestes jeszcze mala i czyta to nasza mama to droga Reachel ona musi to przeczytac! To nie sa zarty. Za żadne skarby. To cholernie wazna sytuacja. To Chyba Tyle co musisz wiedziec. Aha i nie pytaj o nic Heatha ani Argie! Narazisz ich na podwojne niebezpieczeństwo. Reszte powierzam Lorenowi – czyli Heath. Ta sama Istota.
5.09.2006r.              Dallas.        Glower Street 8A         Lav.



                   Jak to możliwe? Ona jest mną? I ma tak samo na imię… I zna mój adres, nazwisko, nawet imię mojej mamy… Tylko jak z innego wcielenia? O co tu chodzi? I wspomniałam coś o Lorenie, chwila: WSPOMNIAŁAM? Czyżby to była prawda? Czy ta dziewczyna była mną?
                   Pytania pojawiały się co sekundę a odpowiedź na choćby jedno pytanie nadal nie przychodziła. Loren. Loren. Coś mi mówi to imię. I te oczy, wiadomość na tablicy…
                   Nagle, w ułamku sekundy moje oczy zaczęły puchnąć. Fala rażącego ognia spowodowała, że upadłam na podłogę a wszystko wokół mnie zakołysało się. Widziałam sufit swojego pokoju jak przez mgłę. Nie wiem co się ze mną dzieje. Zaczynam się trząść. Próbuję cokolwiek powiedzieć ale z mojego gardła nie słychać nawet najmniejszego dźwięku. Northy stara się mnie obudzić, liżąc po twarzy i drapiąc ale to nic nie daje. Już jestem w innym świecie. Myślę, że umarłam.
***
        
                Jednak nie. Żyję. Widzę siebie stojącą na jakimś klifie. Obok mnie jest jakaś dziewczyna i piękny, przystojny chłopak. Dobrze zbudowany o rudo- brązowych oczach. To one… Te z moich wspomnień.
                     -  Nie róbcie tego. Wrócę do was! Poddajcie się i idźcie samowolnie do Aarona. Pozostańcie takimi jakimi jesteście. Nadal dobrymi. Wiem, że i tak zdradziliście Niebo ale błagam nie upadajcie z własnej woli. Poczekajcie. Zaufajcie mi.
A później osoba bardzo podobna do mnie skoczyła. Szybowała w powietrzu. Aż w końcu wleciała do krainy ognia. Płonęła… Wrzeszczała… Jej przyjaciele nie skoczyli za nią, spojrzeli tylko na siebie i wycofali się, a następnie zniknęli.
Drugi obraz przedstawia również mnie jak stoję w tym pokoju i piszę… A mianowicie tą karteczkę! Trwa on tylko chwilę. Bo zaraz pojawia się trzeci obraz… Stoję w ogrodzie przy dużej, czarnej róże. Coś czytam. Nie  mogę przyjrzeć się z bliska bo stoję bardzo daleko. Próbuję zapamiętać obraz tego miejsca jak najlepiej by po obudzeniu się z tego koszmarnego snu, udać się tam. Za chwilę moje drugie ja, odkłada kopertę pod liść róży. Jestem pewna, że to miejsce istnieje. Wiem o tym.
                      Wkrótce budzę się. Oczy nadal szczypią a głowa strasznie boli ale czuję się jakoś dziwnie do tego przyzwyczajona. Jakbym była już kiedyś w takim stanie. Próbuję przypomnieć sobie taką sytuację ale jak na złość nie mogę.
                        Powoli próbuję wstać. Muszę iść w tamto miejsce. Muszę. Tylko gdzie w pobliżu znajduje się jakiś ogród? Jest w naszej szkole ale przecież wstęp tam jest zakazany. Zbiegam szybko po schodach do kuchni i zakladam na siebie letnią kurtkę. Może jest ciepło ale nieprzyjemnie chłodny wiatr dmucha co chwilę.
Wychodzę z domu. Zmierzam ulice obserwując jak co chwila ludzie wychodzą do ogródków by pielęgnować swoje rośliny. Zaczynam biec. Strasznie źle się czuję gdy nie wiem czegoś, co najwyraźniej dotyczy mnie. Biegnę coraz szybciej aż w końcu skręcam i z oddali widzę moją szkołę. Po paru minutach jestem już na miejscu. Poprawiam włosy i idę niezauważalnie do ogrodu szkolnego. Z przykrością stwierdzam, że jest ona zamknięta… Cóż trzeba przez nią przeskoczyć. Z trudem próbuję stanąć na płotku. Nie będzie łatwo – myślę.
                      - Pomóc? – na dźwięk męskiego głosu, noga ześlizguje się a ja prawie tracę równowagę. Kiedy dokładnie przyjrzałam się jego twarzy zauważyłam, że wygląda dokładnie jak Heath. Ten chłopak ze snu. Tyle, że jego oczy są innego koloru. Mają odcień żółci. Ostrej i niebezpiecznej żółtości.
                      - Tak. – odpowiadam jak głupia. Wkrótce otrząsam się i kontynuuję – Dziękuję.
Skinął głową i za chwilę zauważam, że ptak, który przed chwilą leciał nad naszymi głowami stanął w miejscu. Jakby coś go zatrzymało, jakby czas został zatrzymany. Dobrze wiem, choć nie mam pojęcia skąd, stoi za tym ten chłopak. Chłopak, który właśnie z uśmiechem otwiera bramę.
                      - Jak ty to zrobiłeś?
Jeszcze bardziej wyszczerza zęby
                      - Nic nie mów, tylko choć. – zaszczycił mnie swoim pięknym spojrzeniem. Nagle jego oczy znów są rudo – brązowe.
Prowadzi mnie do niesamowitego miejsca. Wszędzie kwiaty. We wszystkich kolorach. Od białego do czarnego. Czarna róża.
                      - To tam! – wołam sama do siebie. Kieruję się ku temu niezwykłemu kwiatu i wsadzam rękę pod liść. Tak jak zrobiła to dziewczyna ze snów. Wyciągam czarną kopertę. Od Lorena.

             Lavende,
Wiem, ze trudno ci sie przyzwyczaic do tego wszystkiego co niedawno cie spotkalo. Ten sen, nie był przypadkiem. Była to wizja przeszlosci. Obrazy… Jestes jasnowidzem i medium. Nic sie nie zmienilo… Widzisz, przed urodzeniem bylas kims innym. To znaczy mialas tak samo na imie i nazwisko i tak samo wygladalas, ale bylas Ciemnym Swiatlem… Teraz otrzymalas zadanie po tacie. Musisz przeprowadzic Dobre Anioly do Nieba. Wtedy ty tez staniesz sie dobra. Po przeczytaniu tego listu wszystko sobie przypomnisz. Wiec sie nie martw. Po prostu czytaj.
             Musisz udac sie do samego Nieba. Spotkasz tam pewna Biala Istote, która przyprowadzi cie do samego dowodcy Niebios. Argie i Heath zostali Upadlymi nie tylko za to, ze zdradzili ci sekrety ale takze dlatego, ze nie wypelnilas misji. Ktos cierpi za twoje bledy. Oczywiscie, jestem z ciebie  bardzo dumny. I wciaz cie kocham. Ale do rzeczy. Gdy juz staniesz twarza w twarz z wodzem musisz cos sprawic, zeby uwolnil twoich przyjaciol z roli zlych. Wtedy stana sie znow dobrymi i Bedziesz mogla ich wtedy uratowac. Jak to zrobisz oraz kiedy to pozostawiam juz tobie. Jak dostaniesz sie do Nieba, znajdziesz na bramie, która stoi na cmentarzu. Oczywiscie na pierwszy rzut oka znajdzie sie przepowiednia. Ale sprobuj wejrzyc glebiej. To tyle. Kocham cie.
                                         Twój Loren.


                Po paru minutach stania i ponownego czytania tego listu, stało się tak jak napisał Loren. Już pamiętam… Wróciłam! To ja! Uradowana zaczęłam skakać. Heath stał za mną i uśmiechał.
                     - Kocham cię! – wykrzyknęłam.
Niestety nie zaaragował tak jak bym chciała. Jego oczy nabrały żółtego koloru a inny Heath popchnął mnie tak mocno aż upadłam na trawę. Kiedy próbowałam wstać, ponawiał ruch.
                     - Heath! Co ty wyprawiasz? – ale ja wiem co. Jest Upadłym Aniołem. Złą, Czarną Istotą. Inaczej nie miał by takich oczu.
                     - Przestań! – wrzeszczę z trudem.
Kiedy wreszcie dotarły do niego moje słowa, złagodniał. Spojrzał na mnie z niepokojem i powiedział:
                     - Przepraszam. Przepraszam.
Podał mi rękę bym mogła wstać i mocno przytulił do siebie.
Nie byłam pewna czy powinnam to robić. Może na jakiś czas, a póki a nie dostanę się do Nieba, nie powinnam się z nim spotykać? Ale jak bym mogła, kocham go.
                     - Musimy się spieszyć. Jedziemy na cmentarz. A przy okazji z chęcią odwiedzę Krainę Istot. – wyszczerzyłam niepewnie zęby.
                     - Już się robi wasza wysokość. – powiedział mniej entuzjastycznie.
Wychodzimy razem, trzymając się za rękę z ogrodu i kierujemy się na szkolny parking. Z oddali dostrzegam już srebrnego jeepa. Podchodzę do niego i otwieram drzwiczki. Zapomniałam, że Heath ma włączony alarm. Za chwilę mój chłopak uspokaja samochód i razem do niego wsiadamy. Odpala silnik i zaczynamy jechać. Po drodze rozmawialiśmy. A mianowicie o Northym, o moim nastoletnim życiu… I o wszystkim co do tej pory mnie spotkało. Kiedy zauważam, że jesteśmy już blisko pytam:
                     - Co z Argie?
                     - Została u Aarona. Ja potajemnie się wymknąłem. Nie mogłem dłużej czekać. I tak 17 lat to za dużo.
                     - Jest tam strasznie?
                     - Nawet nie wiesz jak.
Zgrzytam zębami i po chwili stoimy przed cmentarzem. Nie droczymy się z chodzeniem, szybko biegniemy i wpatrujemy się w słowa wyryte na bramie:

                    


                      Ciemne Światło ale jak jasne,
                      Ma serce ciepłe i własne.
                      Powróci by nas uratować,
                      Jeśli jej się uda, będziemy ją wiecznie miłować.


                     - Cóż, dwie już się sprawdziły. – odrzekł Heath.
                     - Jest jeszcze jedna. Tak pisał Loren. To znaczy ty tak pisałeś. – uśmiechnęłam się. Starałam się dojrzeć jeszcze jakieś słowa ale na próżno. Pocierałam dłonią o bramę ale nic nie znalazłam. Wokół bramy było pełno zarośli. Odgarnęłam je ręką i zobaczyłam tabliczkę a na niej kolejną przepowiednię:
                     

             Białe, Czarne, Istoty Inne,
            Anioły Upadłe tylko winne.
            Ciemne Światło, córka po ojcu,
            Będzie na nią czekał w naszym ogrojcu.
            A gdy przybędzie, róża biała zakwitnie,
           Skrzydła jednego zabłysną błękitnie
           I spełni się nieba niebieskiego słowo,
           Razem upadną by powrócić na nowo.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz