sobota, 4 sierpnia 2012

Rozdział VII :)


                                    - Lav, idziesz?  Co tak tam stoisz? – woła z oddali moja przyjaciółka. Nerwowo chowam list do kieszeni spodni i całuję płatek kwiatka.
                           - Ładny prawda? – ktoś szepcze mi do ucha. Czuję przerażenie, przed chwilą nikogo tu nie było. Ale zaraz się uspokajam bo wiem kto to jest. To Heath.
                           - Tak, piękny. – odwracam się do niego tak by stanąć z nim twarzą w twarz. Podejmuję szybką decyzję i jednoznacznie go pytam: - Ty go napisałeś?
Robi dziwną minę, a ja czuję się jakbym połykała kamień. Co jeśli on jest naprawdę Lorenem? Co jeśli kłamał mówiąc mi, że nim nie jest?
                           - Nie wiem o czym mówisz. – nerwowo przeciera dłonie o spodnie. – Słuchaj, porozmawiamy później, teraz idź do przyjaciół… - wskazuje palcem Davida.
Nie pozwolę by mnie okłamywał. Teraz ja przejmuję pałeczkę.
                           - Mam nadzieję, że wyjaśnisz mi wszystko w piątek. – odchodzę od niego pewnym krokiem. Oblewa mnie fala gorąca. Nie wiem co się ze mną dzieje. Podbiega do mnie, ktoś podbiega, łapie mnie za głowę i przetrzymuje a ja… a ja krzyczę… Wrzeszczę. Wszystko mnie boli. Dostaję gorączkę. Oczy puchną. Kolejna wizja. Nie! David i on nie mogą się o tym dowiedzieć! Nie teraz.
                           - Idźcie stąd! Wszyscy! Biegiem! – krzyczę bez opamiętania.
Wiedziałam, że nikt mnie nie posłucha. Kiedyś muszą się o tym dowiedzieć. Nie mogą się ze mną przyjaźnić, kiedy nie wiedzą kim naprawdę jestem. Przestaję myśleć, tylko zaczynam widzieć.
                 Stoję przed drzwiami swojego domku i patrzę się na popiół leżący na trawniku. Wygląda to zupełnie jak, jak, jakby ktoś się spalił. Popiół jest czarny, tak jak kwiat, który przed chwilą widziałam. Podchodzę do niego ostrożnie i biorę go w dłoń. Zbliżam go do nosa i czuję zapach morskiej wody… O Boże! To, to po jego spłonięciu. To jest popiół, który został po Lorenie. Nagle spanikowana biegnę z powrotem do domku. Zamykam drzwi i kładę się w swoim łóżku. Staram się zasnąć i delikatnie, powoli zamykam oczy. Lecz coś mi przeszkadza, coś mi nie pozwala zasnąć. To jeszcze nie koniec wizji. Wiem o tym. Nagle instynktownie podnoszę poduszkę i widzę czarne pióra. Przypominam sobie wszystko… To jak widziałam gdy spadało coś białego i to okazało się być tym samym co teraz widzę pod poduszką. To coś pochodzi od Lorena. Zaraz widzę obraz gdy zamykam za sobą drzwi pokoju i z bolącą głową zamykam się w sobie i próbuję zasnąć, i właśnie wtedy to widzę. Widzę jak spadamy! To jest to! Te wszystkie wizje łączą się w całość! Najpierw zabijamy się. Razem płoniemy i lecimy. Gdy nagle jesteśmy przy moim domu to on puszcza mnie, nie jest na odwrót. Spada na mój trawnik i zostaje po nim tylko popiół. I pozostawił po sobie tylko czarne pióra. Tylko jak one się tu znalazły? I skąd on mógłby je mieć? Chyba wizja nie chce bym poznała całą prawdę dlatego się kończy.
Budzę się leżąca na kolanach Argie, która nerwowo głaszcze mnie po włosach. Już dawno zaczęła się lekcja. Wiem o tym.
                        - Już w porządku. – mówię nieszczerze. Znów napływa na mnie fala gorąca. Nie, byle nie kolejna… - Do domu…
                        - Tak, tak wiem. Heath już zadzwonił po twoją mamę. Wziął twój telefon. Nie obrazisz się, prawda?
Uśmiecham się i zasypiam.
***

                     Nic nie pamiętam. Budzę się rozkojarzona w swoim łóżku, kompletnie nie pamiętając o czym była moja wizja. Nic, pustka. Znam to uczucie bo ktoś stosował to na mnie już od dnia, w którym go zobaczyłam. Pamiętam jedynie, że coś wcześniej sobie przypomniałam, do czegoś doszłam. Wiem, że to nie problem dla mnie przywołać obrazy przeszłości ale nie mam pojęcia czy tego chcę. Chyba jeszcze nie teraz.
                     Powoli, ociężale wstaję ze swojego łóżka i ciężko stąpając nogami podchodzę do okna. Odsłaniam firankę i go widzę. Widzę jak spada i płonie! To Loren! Nagle sobie przypominam. Przypominam sobie te oczy. Zaraz pojawiają się białe pióra. Szybko biegnę na dół i wychodzę z domu. Na trawniku leży mój Loren. Cały zdruzgotany uśmiecha się do mnie i pokazuje mało widocznie, żebym podeszła. Tak właśnie robię. Stąpam niepewnie zmierzając w jego kierunku. Kiedy wreszcie jestem przy nim, nachylam się i siadam koło niego. Biedny zaraz zniknie. Spali się.
                    - Co mogę dla ciebie zrobić? – pytam cichym tonem głosu.
                    - Narodź się na nowo.
I znika. A ja razem z nim.
***
       
                    Ponownie się budzę, tym razem wiedząc o wszystkim. To był tylko sen.
                    Znów wstaję z łóżka podchodząc do swojego telefonu, leżącego na białym stoliku stojącym przy drzwiach. Biorę komórkę w rękę i wystukuję numer Argie. Po pierwszym sygnale odbiera jej mama:
                   - Witam Lavende. W czymś pomóc?
                   - Czy Argie jest w domu?
  Po chwili namysłu pani Duchnat odpowiada:
                   - Nie, nie ma jej. Coś przekazać?
                   - Tylko to, że jak będzie w domu, niech do mnie oddzwoni.
                   - To wszystko?
                   - Tak. – odpowiadam i po chwili się rozłączam.

                   Tylko jedno zdanie chodzi mi teraz po głowie: ,,Narodź się na nowo”. Wiem co to oznacza. I myślę, że jeszcze jedna osoba o tym wie, a mianowicie Heath.
                   Nie mam tylko jego numeru telefonu, więc nie mogę do niego zadzwonić. Muszę pójść. Raz się żyje.
Cichutko schodząc na dół, przypadkowo podsłuchałam rozmowę Reachel z panią Stewart a tak przynajmniej mi się wydawało.
                   - Vee, naprawdę jej tu nie ma. Nie wiem co robić… Tak się o nią martwię. Chciałabym nie mówić o tym Lav ale wiesz jaka ona jest. Prędzej czy później i tak się dowie.
Nie wytrzymałam napięcia. Zeszłam z ostatniego schodka schodów i zapytałam głośno:
                   - Dowie, o czym? – mama gwałtownie się obróciła. Ujrzałam na jej policzkach smugi po łzach. Coś się stało. I to bardzo złego.
                  - Vee, muszę kończyć. Lav się obudziła.  – odłożyła słuchawkę i bezszelestnie podeszła do mnie.
Spojrzała mi w oczy i załkała. Postanowiłam spytać się jej co się stało.
                  - Mamo, powiesz mi?
Potaknęła głową i zaczęła mówić:
                  - Argie zaginęła…
Zamurowało mnie. Ugięły się pode mną kolana. Moja najlepsza przyjaciółka zaginęła a ja nie jestem nic w stanie zrobić. No bo co? Zadzwonić do niej? Zostawiła telefon w domu… Poszukać jej? Nie mam samochodu. O Matko! Wiem!
                 - Mamo, opowiedz mi wszystko co do szczegółu.
                 - Vee zadzwoniła do mnie spanikowana, że była u Argie w domu i jej mama powiedziała, że nie pojawiła się w domu od trzech godzin! Była co prawda zaraz po szkole zostawiając tam swój telefon, ale potem wyszła. Sądziła, że idzie do ciebie. Dlatego Vee zadzwoniła do nas i spytała się czy jej tu nie ma. To dziwna sprawa bo…
                 - Bo?
                 - Bo policja sądzi, że nikt taki w tym mieście nie mieszka…
Argie Duchnat? Naprawdę?! Czy to jest jakiś chory horror, przez którego muszę przechodzić? Nie, no przecież nie wymyśliłam jej sobie! Moja mama też nie, ani David, ani Maggie, ani Heath… Heath! Muszę do niego pójść.
                   - Jej rodzice już dzwonili na policje?! – pytam nadal zdezorientowana.
                   - Tak. – przytuliła mnie.
                   - Mamo, nie ma na to czasu. Która godzina? – mówię zła. Najchętniej położyłabym się spać, ale wiem, że tego zrobić nie mogę.
To moja najlepsza przyjaciółka, a ja nie mogę siedzieć bezczynnie.
                    - Jest po dziewiątej, a co?
Po dziewiątej? To ile ja musiałam spać? I nie było mnie na teście z geografii… O Boże! Co tu się ostatnio dzieje? Od czasu gdy pojawił się Heath w realu i Loren w głowie, dzieją się straszne rzeczy.
                     - Wychodzę i nie wiem kiedy wrócę. Ale nie martw się o mnie. Będę u Davida, musimy pomyśleć gdzie ona może być.
Mama przyjrzała mi się bezradnie i tak już nie mając siły na sprzeczkę, więc po prostu przytaknęła a ja zaraz trzasnęłam drzwiami.
                       Pędziłam jak szalona. Biegłam do celu ale wiedziałam, że zaraz i tak będę musiała się zatrzymać. Biec by wreszcie stanąć.
                     Heath?
                       Tak?
                      Proszę, pomóż mi.
Zero odpowiedzi. Spróbuję jeszcze raz:
                  Błagam, boję się.
                    Już jadę.
                   Wiesz chociaż gdzie?
                      Do ciebie. Widzisz mnie?
                  To już tu jesteś?
                 Tak.
Rozglądam się pospiesznie i zaraz mu odpowiadam:
               Widzę.
Bez odpowiedzi wychodzi ze swojego jeepa i biegnie do mnie, mocno mnie przytulając. Ogarnia mnie ciepło i zapach fali morskiej. Pachnie zupełnie jak… O Boże. Pachnie tak jak Loren!
Odpycham go od siebie i przyglądam mu się. On wpatruje się w moje brązowe oczy i lekko przybliża się do mnie, mówiąc:
                    - Nic nie mów, wiem w czym ci pomóc. Zatrzymać czas?
                    - Tak. – mówię pewnie i z uśmiechem stwierdzam, że nic się nie rusza oprócz nas.
                    - Dzięki. Słuchaj moja przyjaciółka zaginęła. Nikt nie wie gdzie jest i okropnie się o nią martwię, bo zobaczyłam jak w wizji ona umiera… O nie! – wygadałam mu się! I co teraz?! Myśl spokojnie, myśl spokojnie. Grunt to uspokojenie się.
                   - Lav myślisz, że ja nie wiem? – pyta mnie pociągając mnie za rękę i idąc w kierunku samochodu.
                   - O czym nie wiesz?
                   - O twoich zdolnościach jasnowidza. Jesteś medium, prawda?
                   - Skąd ty wiesz?
                   - Dowiesz się w najbliższym czasie.
Wsiadamy do samochodu. Próbuję się spojrzeć na jego oczy, by choć raz stwierdzić, że są one rudo-brązowe tak jak po raz pierwszy je zobaczyłam. Dzisiaj są czysto błękitne. Nie ubrał się już w czarne ciuchy, tylko w śnieżno- białe. Zmienił się bagatelnie. Sposób mówienia, postępowania. Heath nie przytuliłby mnie tak czule na przywitanie. Mógłby to zrobić tylko jeden chłopak. Loren. I ten zapach, wszystko podpowiadało mi, że to on tu teraz ze mną jest. Ale nie mam odwagi by spytać się go kim naprawdę jest.
                    Dojechaliśmy właśnie do naszego ulubionego parku w Dallas, który teraz jest zupełnie pusty. Zawsze z Argie, Davidem, Veeką chodziliśmy tu po lekcjach. Nerwowo wysiadłam z samochodu, czekając aż On ( nie wiem kim dokładnie jest ) zaparkuje jeepa. Wkrótce biegnę przed siebie i szybko się rozglądam. Nikogo tu nie ma- mówi z oddali Heatho – Loren. Biegnę z powrotem do auta. Otwiera mi drzwiczki ale ja kogoś widzę po drugiej stronie ulicy. Ten ktoś, ubrany w czarny garnitur, zmierza mnie wzrokiem. On lśni. Jego ciało jest przezroczyste, a stopy nie sięgają podłoża. Wiem kogo widzę. Ducha.
                   - Heath?! Możemy pójść tam? – pokazuję palcem faceta, który ,,opiera” się o pień drzewa.
                    - Widzisz ducha?
                    - Tak. Ale nic mi nie zrobi. Czuję to. Jest bezbronny.
                    - Idę z tobą. – nie czeka na moją odpowiedź tylko bezszelestnie zmierza ku duchowi. A ja idę za nim.
Duch w garniturze wygląda strasznie, przerażająco. Minę ma wygiętą w uśmiechu ale jego oczy płaczą smutkiem.
                    - Duchu porozmawiaj ze mną. Widzę cię. Jestem medium. – witam się a on w odpowiedzi zbliża się do mnie i podaje mi dłoń. Patrzę na mojego towarzysza. Heath czy Loren odciąga mnie od niego.
                    - Chciałem się tylko przywitać… - wyjaśnia szeptem.
                    - Duchu, jak ci na imię? – pytam.
                    - Mówią na mnie Jerry ale tak naprawdę nazywam się Louis De’ La Corazone.   
                    - Bardzo ładne imię Jerry. Czemu nie odszedłeś, tylko błąkasz się po świecie dnia?
                    - Bo tam nie ma dla mnie miejsca. – unosi wzrok, patrząc w niebo. Heath patrzy zaraz za nim. Wkrótce robi złowrogą minę i mówi powoli :
                    - Lav, wycofaj się. Wsiadaj do samochodu! – rzuca mi kluczyki do stacyjki.
                    - Heath, o czym ty mówisz?
                    - Nie! – krzyczy i rzuca się na ducha. O dziwo, nie przeleciał przez niego. Duch nie był duchem. Okłamał mnie. Był czymś innym, czymś co wyraźnie mi zagrażało, skoro Heath tak szybko zaaragował. Mimo jego zastrzeżeń nie uciekłam. Ani mi się śni, żebym zostawiła go tu samego. Ale chwila?! Ten ktoś połamał zasady jego mocy. Wdarł się do zatrzymanego czasu! Był nadludzki. Teraz to ja rzucam się na nieznajomego.
                    - Lavende! Do samochodu! – wrzeszczy Heath. Louis wyraźnie jest nad Heathem. Ale nie trwa to długo. Zaraz to on wygrywa. Ja jedynie nie mam za bardzo robić. Po tym jak skoczyłam na Jerrego, Heath szybko mnie od niego odciągnął. Wpadam na inny pomysł. Szybko biegnę do samochodu. Wsiadam do niego i odpalam silnik. Szkoda tylko, że nie mam prawka. Z największą prędkością staram się wjechać na żywego ducha. Heath widząc co próbuję zrobić, gwałtownie, w ostatnim momencie odsuwa się od Louisa. Wszystko nagle zakołysało a ja, nie zapinając pasów uderzam głową o kierownicę. Nagle przede mną pojawia się postać Heatha, która stara się zatrzymać auto. Udało mu się bo byłam o centymetr od drzewa przy, którym stał nieznajomy. Otworzył drzwiczki od jeepa i wyciągnął mnie. Następnie delikatnie położył na swoich kolanach, siadając na trawniku. Widzę jak nachyla się nade mną i pociera czymś moje czoło. Ja tymczasem widzę wszystko jak przez mgłę, wszystko się rozmazuje. Coś poczułam. To słodki zapach… Krew. Na moim czole jest krew, i właśnie to ściera teraz Heath.
                   - Dziękuję. Chciałam tylko pomóc. – wyjąkałam.
                   - Wiem. Możesz wstać?
                   - Chyba tak. – odpowiadam i wstaję na nogi przy odrobinie jego pomocy.
                   - Lav?
                   - Tak?
                   - Jesteś pewna, że po nim przejechałaś?
                   - Tak…
                   - Bo widzisz, jego tu nie ma. – mówi a ja dębieję.  



1 komentarz:

  1. Widzę, że zaczyna się robić ciekawie. :) Akcja się rozwija, a to coś co lubię w opowieściach. Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział. :)

    OdpowiedzUsuń