poniedziałek, 29 czerwca 2015

Kolejny rozdział



Druga faza umierania






              Gwałtownie otworzyłem oczy. Uderzył mnie powiew ostrego, ciepłego powietrza i błysk światła. Moja prawa ręka była mokra i zasklepiona…  Poderwałem się na nogi gdy zdałem sobie sprawę, że jestem na zewnątrz a dokładnie na plaży za domem. Oszalały z radości rozejrzałem się dookoła. Każdy szczegół jaki zapamiętałem z ostatniego widoku na miasteczko pozostał taki sam. Podbiegłem w kierunku wody i zanurzyłem w niej całe ręce i nogi. Naprawdę tam była. To nie sen. Jestem wolny. Mogę uciekać.
             To była pierwsza myśl jaka dotarła do mnie gdy zobaczyłem niebo. Niestety zaraz potem, kiedy to okrążyłem dom zdałem sobie sprawę, że to nadal niemożliwe. Innej drogi nie było. Przed posiadłością znów zaczynała się plaża. To błędne koło. Wiedziałem jaka jest tego przyczyna. Nie dokończyłem zadania, nie spełniłem obietnicy Anny. Nadal żyję.
Wcale nie byłem na zewnątrz. Miałem złudzenie, że dotykam piasku, że czuję ciepłą wodę. To wszystko działo się w mojej głowie. Zaczynałem świrować i to całkiem na poważnie. Wróciłem się na miejsce gdzie otworzyłem oczy. Usiadłem, złapałem się za kolana i wpatrywałem w ocean a potem wszystko zaczynało się pokrywać mgłą. Nic nie widziałem. Zostałem pochłonięty. Miałem wrażenie, że mgła zabiera mi życie, oddech.
Oddaj mi swoją duszę… - usłyszałem.
                    - Proszę bardzo. – odrzekłem bez zastanowienia i dałem się ponieść gęstej marze.






                       Odzyskałem świadomość w kompletnych ciemnościach. Próbowałem wyszukać mojej lampy naftowej lecz nie mogłem jej odnaleźć. Ostrożnie się podniosłem i złapałem za poręcz. Brnąłem do przodu wciąż pamiętając po co tu wszedłem. Miałem odnaleźć pamiętnik Anny. Nie bałem się tego, że znów kogoś spotkam. Przyzwyczaiłem się do duchów i tego domu. Tak. To prawda.
Kiedy dotarłem na szczyt schodów spokojnym, chwiejnym krokiem próbowałem dojść do pokoju Jacoba. Brak jakiegokolwiek oświetlenia przeszkadzał mi w drodze. Zapamiętałem, że jego pokój jest na końcu korytarza. Po minucie otwierałem drzwi i stanąłem na świętej ziemi Jacoba Scheppelina. Nie wiem dlaczego liczyłem, że pamiętnik wciąż leży na jego biurku. Nie wiem skąd taki pomysł przyszedł mi do głowy. Miałem się już wycofać gdy pomyślałem, że nie zaszkodzi spróbować.
Był tam.
Nie gruby, na oko – miał może 100 stron. Przygarnąłem go do siebie i szybkim krokiem wróciłem na dół. Upewniłem się, że mam jeszcze zapas lamp naftowych, usiadłem na kanapie z książką Carlosa u boku i zacząłem czytać szatańską wersję biblii. Pamiętnik Anny Barbary Thierin.










Szatanska wersja Biblii





  
Anna Barbara Thierin

                                           maj   1789 r.


   Zawsze sądziłam ze człowiek nie jest w stanie się zakochać. Owszem, poczuć łaskotanie w brzuchu, słabość do kogoś ale nie prawdziwa miłość. Moje sądy zmieniły się diametralnie gdy poznałam Josepha. Był inny niż reszta mężczyzn. Nie mniej przystojny a przystojniejszy, mądry, zaradny, pochodził z biednej rodziny lecz za to bardzo dobrze wychowanej. Spotkaliśmy się parę razy. Mam wrażenie ze cos z tego będzie. Widzę ze jemu też zależy. Kiedy zapytałam go czy się jeszcze spotkamy niemal bez chwili wahania mi odpowiedział. Moja matka nie toleruje tej sytuacji. Uważa ze nie powinnam jeszcze się z nikim wiązać. Jestem za młoda. Na szczęście jej nie słucham. Dzisiaj w nocy wymykam się z domu i się z nim spotkam. Nie mogę się doczekać.


                                   czerwiec 1789

Boje się. Nie widziałam się z Josephem już od miesiąca. Ostatnim razem, wtedy gdy wymknęłam się z domu, popełniliśmy błąd. Poniosło nas. Tak bardzo go kocham, on odwzajemnia moje uczucie. Wiem, ze ciąża w moim wieku nie jest pozytywnie rozpatrywana ale może tak miało być. Może Bóg chciał abym była z nim szczęśliwa?
Jedyne co musze zrobić i to jak najszybciej to powiedzieć o tym matce. Nie będzie zachwycona. Może mnie wyrzucić z domu. Trudno. Zaryzykuje.


Uderzyła mnie. Gdy tylko usłyszała ze jestem w ciąży, uderzyła mnie w twarz. Oddalam jej po chwili i pobiegłam na górę. Zaraz może po mnie przyjść. Boje się. Ojciec nas opuścił już dawno. Ale on był taki jak matka. Nic by nie pomógł.
Niemal słyszę jej kroki na górę. Właśnie wali do drzwi. Nie mogę jej nie otworzyć.





                          czerwiec  1799


    Urodziłam pięknego Johanna Scheppelina. Imię wybierałam razem z Josephem. Nie przychodzi do domu często. Jedynie wtedy kiedy matka jest w pracy. Gdy przychodzi,  stara się jak najlepiej uprzykrzyć mi życie. Chowa różne rzeczy, dzisiaj nie mogłam znaleźć swojego pamiętnika. Nie mogę zostawić dziecka sam na sam z nią bo obawiam się, że może je skrzywdzić. Należę do bardzo wierzącej rodziny. Moi rodzice starają się przestrzegać wszystkich przykazań, chodzą do Kościoła, nie dopuszczają do mnie innych ludzi. Boją się, że Ci wciągną mnie w jakieś podejrzane sekty, złe towarzystwo. Nie chcę tak żyć. Nie lubię rutyny, świętego życia w którym nie dopuszcza się grzechu. To bzdura – nikt z nas nie jest idealny. Wszyscy popełniamy błędy. Nie mamy nawet pewności czy Bóg istnieje. Po co więc oddawać się czemuś co nie jest potwierdzone?
Jutro przyjdzie Joseph. Matka wyjechała gdzieś na dwa dni, ma wrócić dopiero pojutrze. Mój chłopak zapewnił mnie, że zaopiekuje się Johannem kiedy ja pojadę do miasta po większe zakupy dla dziecka. Poza tym, nasz syn ma też ojca.
Myśleliśmy nawet, żeby razem zamieszkać… Niestety Joseph jak na razie nie ma pieniędzy choćby na wynajem domu, a ja muszę mieć ukończone 18 lat, bo inaczej rodzice nie dadzą mi spokoju. Nie jestem nawet pewna czy po umownym wieku dorosłości podarują mi wolność. 

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Dalszy fragment

Rosi siedziała na schodkach pełna gniewu. Jej śliczna, młoda twarzyczka wykrzywiona była w upierdliwym grymasie. Swoją złotą główkę podtrzymywała piąstkami wielkości mandarynki. Podszedłem i usiadłem koło niej. Nie za blisko, tak by się nie speszyła. Była wystarczająco wzburzona.
Spojrzała na mnie ukradkiem lecz gdy zauważyła, że spojrzałem w jej kierunku odwróciła głowę. Zaśmiałem się przyjaźnie lecz ona pozostała niewzruszona.
               - Maleńka co się stało? – zapytałem. Otworzyła usta i wylała z siebie potok słów.
               - Nie lubię dorosłych. Myślą tylko o sobie, zachowują się jakby byli najmądrzejsi na świecie lecz się do tego nie przyznają. Nigdy nie słuchają młodszych bo uważają, że to strata czasu. Nawet ich nie rozumiem. A oni nie rozumieją niczego. Nie widzą tego co inni. – na chwilę przerwała mówić piskliwym, słodkim głosikiem co wykorzystałem.
                 - Co masz na myśli mówiąc ,,inni” kochanie?
                - Mam na myśli dzieci.
Pokiwałem głową. Moja córka jest cholernie inteligentna –pomyślałem.
                 - Co doprowadziło Cię do takiego wzburzenia, hm? – spytałem. Spojrzała na mnie i odrzekła wyniośle:
                 - Twoja żona, tato. – roześmiałem się.
                - Masz na myśli mamusię?- upewniłem się.
               - Oj daj spokój. Nie masz więcej żon. Dorosłych bawią dziwne rzeczy. Takie brudne…
Spoważniałem. Nie spodobały mi się te słowa. Widząc moją minę dokończyła:
             - Sam powiedz tatusiu. Czy widząc tą spadającą biedronkę, z tego to właśnie listka masz ochotę się śmiać?
Powoli pokiwałem głową. Próbowałem dostrzec tutaj jakikolwiek powód do śmiechu lecz niestety nic nie potrafiło wzbudzić u mnie uśmiechu.
Rosi popatrzyła na mnie smutno.
             - Nie śmiałbyś się gdyż uznałbyś to za nudne, naturalne i nieważne. Ja dostrzegam jej świat. Wyobrażam sobie jak się ona czuje, śmieszy mnie to, że spadła bo wiem, że musiała bardzo się starać aby na niego wspiąć. A potem wszystko na marne. Dorosłych bawią rzeczy czysto ludzkie. Dotyczące ich samych. Twoje pytanie właśnie to potwierdziło…
Nie chciałem przyznawać jej racji bo to dziecko. Lecz właśnie w tej myśli dostrzegłem jak bardzo jesteśmy niedojrzali. Wiek nie świadczy o dojrzałości. To inteligencja i wyobraźnia świadczy o naszej dorosłości.
                       - Masz rację. Dorośli nie dorównują dzieciom do pięt.
                      - Mama dzisiaj nakrzyczała na mnie bo zadawałam jej za dużo pytań. – bąknęła ni stąd ni zowąd.
Uśmiechnąłem się. Dwie kobiety w domu to jednak wyzwanie.
                      - Opowiedz. – zachęciłam przytulając ją do siebie.
                      - Więc mama robiła obiad a ja siedziałam przy stole i opowiadałam o dzisiejszych lekcjach. Między innymi o religii. Uczyła nas taka miła, ładna pani. Opowiadała o niebie, że są tam aniołki ,mnóstwo dzieci i  każdy jest tam szczęśliwy. Byłam ciekawa czy mama o tym wie i oczywiście zapytałam ją czy wierzy, że w Niebie rządzi Bóg. Odpowiedziała mi, że nie ma czasu bo gotuje obiad. Spróbowałam ponownie. W końcu chodziło mi o krótką odpowiedź. Powiedziała mi, że nie wiadomo czy istnieje Bóg. Nie zrozumiałam więc spytałam dlaczego. Mama przekręciła oczami a ja ponowiłam pytanie. Nie odzywała się przez dobre trzy minuty. Tak, tatusiu. Nie odpowiedziała. Więc zapytałam jeszcze raz, dlaczego? Nagle zaczęła na mnie krzyczeć, że jeśli jestem ciekawa to mam zapytać pani od religii albo swojego pluszaka bo ona nie ma czasu. Nie jestem głupia. Wiem, że pluszak to pluszak. Nie rozumiałam dlaczego podała taki przykład. Przecież powinna być mądrzejsza.
Pocałowałem ją w główkę i powiedziałem sobie w duchu, że  kiedy dorośnie zrozumie cały ten proces. Życie toczy się swoimi niepojętymi regułami.
                  - A ty jak sądzisz tato? Istnieje Bóg? – popatrzyłem na białe obłoki i powiedziałem:
                 - Skoro trzymam w ramionach anioła to znaczy, że tak.
Rosi zaśmiała się dziecięco a ja podziękowałem Stwórcy, że dał mi skarb.



                 Moja żona, ubrana w czerwoną jak krew sukienkę leżała koło mnie i mówiła aksamitnym głosem:
                      - Oliverze, nawet nie wiesz jak bardzo jestem z tobą szczęśliwa.
Dotknąłem jej policzka i lekko musnąłem jej usta.       
                    - Sądzę, że wielu rzeczy jeszcze nie wiem o tobie. Lecz pocieszam się, że mam na to resztę życia.
Uśmiechnęła się nonszalancko. Podniosła jedną brew i zapytała:
                     - To przysięga ważna do końca życia?
Potaknąłem głową.
                     - Kocham Cię. – szepnąłem i zbliżyłem się do niej. Nasze usta delikatnie się ze sobą zetknęły, tak jakby dopiero się poznawały. Chcieliśmy by pozostały złączone już na zawsze. Zatrzymałem swoją rękę na jej talii i lekko gładziłem. Pocałunek stawał się coraz to intensywniejszy i emocjonalny. Tak bardzo ją kocham – pomyślałem. Jestem niewiarygodnym szczęściarzem. Dłoń mojej ukochanej spoczęła na mojej piersi, dokładnie w miejscu gdzie szybko biło serce. Trudno było mi się skupić na myśleniu, lecz jedno co utkwi mi w pamięci na zawsze to to, że o mały włos bym ją stracił. Właśnie dzisiaj wyszła ze szpitala. Ktoś próbował ją okraść i silnie zranił jej wątrobę.


Klęczałem na środku ulicy i wrzeszczałem do nieba. Miałem złamane serce, wszystko we mnie drżało. Pełno krwi, szkła. Dotykam czerwonej cieczy, która jeszcze niedawno dawała życie mojej rodzinie. Ale one nie żyją. Są blade, pozbawione pierwiastku życia. Zniszczył je wypadek. Cholerny wypadek samochodowy. Jakiś policjant podchodzi do mnie i próbuje uspokoić ale ja go popycham ręką i płaczę. Wrzeszczę i płaczę. Łzy leją się strumieniami a świat staje się jedną, gęstą mgłą. Nic nie jest widoczne oprócz krwi i szkła. I samochodu. Zgniecionego na pół. Zaczynam iść na kolanach w jego kierunku próbując dotknąć rączki mojej córeczki. Chcę zobaczyć uśmiech na twarzy mojej żony. Rozpaczliwie żądam aby coś do mnie powiedziały. Pytam dlaczego nie żyją, dlaczego nie jestem na ich miejscu. Nagle rzuca mi się w oczy przedmiot. Nie potrafię stwierdzić czym on jest. Dotykam, przykładam do nosa i czuję woń wanilii. Rosi, pluszak Rosi. Jej jedyny przyjaciel, którego kupiliśmy na szóste urodziny. Wpycham go sobie do piersi, próbuję wydrzeć serce i podarować je moim skarbom. Wiem, że mogę im pomóc. Muszę bo nie ma innego wyjścia. To co się stało jest pomyłką. To nie one. Może to nie one?
Wstaję i kuśtykając podchodzę do samochodu. Zaglądam do środka i widzę …
Zakrwawioną twarzyczkę mojej Rosi, jej złamane nóżki i wgniecioną klatkę piersiową. Nie mogę dostrzec jej oddechu. Nie oddycha. Jej serduszko nie pracuje. Przerzucam wzrok na jej matkę. Głowa mojej ukochanej leży na kierownicy, wydaje się, że śpi. Tak, tylko śpi. Wyciągam rękę w jej kierunku lecz zaraz zostaję odsunięty. Krzyczę:
             - Nie, zostawcie! Trzeba ją obudzić!  Kochanie, obudź się! To nie jest śmieszne! Musimy pomóc Rosi.
Lecz ona się nie rusza. Pozostaje w spoczynku.
Wtedy pojąłem.
Boga nie ma.
Jest tylko diabeł.
            









Dobry wieczór moi mili :)
Czy ktoś tu jeszcze zagląda? Nie otrzymuję żadnych komentarzy :( Nie wiem czy ta historia Wam się podoba a przecież to dla Was piszę. Kiedyś dawaliście znaki życia lecz w chwili obecnej jestem zmartwiona :( Dajcie jakiś znak... 
Dobranoc. :)

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Koniec rozdziału 11 i początek rozdziału 12

Nie zasługiwaliśmy na dalsze życie i jakiekolwiek szczęście. Bóg pewnie ma zapisany nasz los i wkrótce się nas pozbędzie.
Siedziałem na dywanie trzymając się uporczywie za kolana i bujałem. Patrzyłem w jeden punkt, słyszałem odgłosy padającego deszczu, nuciłem pod nosem jedyną znaną mi melodię, którą nuciła mi matka przed snem jeszcze pięć lat temu. Myślałem, że wydarzenia ostatnich dni wynikają jedynie z zemsty ducha mojej babki. Ale to nie była prawda. Człowiekiem rządzi przeznaczenie. Siła wyższa, Bóg, Fortuna, Los, różnie nazywany, będący mocą samą w sobie, bytem wszystkowiedzącym, znającym zakończenie i początek. Niesie konsekwencje i przyczyny lecz samo jej nie posiada.
Z transu wybudziły mnie kroki lecz gdy odwróciłem głowę aby zobaczyć kto podążał w naszą stronę zobaczyłem istotę o sinych, posiniaczonych stopach. Stopach opuchniętych, z żółtymi, długimi i nieco zagiętymi paznokciami. Istotę o szerokich, żylastych łydkach, ubraną w czarną sukienkę przypominającą sukienkę dobrej gospodyni. Kobietę o tępym spojrzeniu, pozbawionym jakiegokolwiek pierwiastka życia. Ujrzałem jej puste oczodoły, jej sine, zaciśnięte usta i opadnięte policzki. Miała siwe, proste, długie włosy. Nie znałem jej imienia ale doskonale wiedziałem kim jest. Stanęła na środku salonu, obróciła się bardzo powoli i spojrzała wprost na mnie. Zadrżałem. Wyglądała upiornie. Podniosła swoją rękę na wysokość twarzy i zaczęła pocierać ją paznokciami. Coraz gwałtowniej i szybciej ukazując ślady. Rozdrapywała czoło, policzki do krwi. Była tylko zjawą, gdyż duchy nie mają krwi. Ich organizm nie funkcjonuje a więc nie ma przepływu czerwonej substancji. Chciała mnie tylko nastraszyć. Pokazać, że pamięta o mnie i wkrótce obejmie cały ten dom. Zmusi nas do oddania jej siebie, swoich dusz, które przecież były jedyną wartą rzeczą w bycie człowieka.
Kiedy zauważyła, że nie reaguję już na cieknącą krew otworzyła buzię a z jej gardła zaczęły wydawać się skrzeki. Ten dźwięk był potworny, przypominał głośne, śmiałe mruczenie.
                       - Przestań! – wrzasnąłem.
Jej usta poruszyły się i wygięły w kształt chytrego uśmiechu. Osiągnęła to co chciała uzyskać. Strach, przerażenie, otworzyła dantejskie wrota piekieł.
                      - Nigdy. Nigdy nie przestanę. – odrzekła lekko i rzuciła się na mnie z ogromnym wrzaskiem. Zamknąłem oczy będąc zdziwionym, że ojciec nie próbował mnie ochronić. Może sądził, że na to zasłużyłem? Owoc kazirodczego związku był zgniły i trzeba było się go jak najszybciej pozbyć. A może po prostu jej nie widział? Może ukazała siebie tylko dla mnie?
Nie poczułem absolutnie żadnego bólu. Otworzywszy oczy znajdowałem się ciągle w salonie, siedząc na dywanie u boku mego ojca. Deszcz nadal padał a życie toczyło się dalej.
Przeznaczenie było zniecierpliwione zakończeniem.
Choć dobrze wiedziało jakie ono będzie, cieszyło się z niego tak jak pisarz z końca swojej upiornej powieści.





                                                                   Pamiętnik


              Nie musiałem być Jacobem Scheppelinem aby wiedzieć jak się wtedy czuł.  Świadomość, że jest się dzieckiem matki i jej syna była okrutna i brudna lecz gorsza była wiedza, iż trzeba robić wszystko aby umrzeć. Nikt nie chce śmierci. Absolutnie nikt. Ludzie, którzy popełniają samobójstwa też jej nie chcą. Dlaczego? Bo śmierć nie istnieje. To czym ją nazywamy nie jest niczym innym jak po prostu sposobem na życie w innym wymiarze. Tam gdzie nie ma już ciała, fałszu, rzeczy materialnych, praw fizyki i innych stworzeń. Są tam tylko dusze, które opuściły piekło. Tak. Prawdziwe piekło jest tutaj. Jacob nie przeżył jeszcze osiemnastu lat lecz wiedział, że życie to istna męczarnia, na której musiał cierpieć katusze. Jego przeznaczeniem było umrzeć  u boku swojej matki i ojca. To nie najlepszy sposób na podróż do drugiego świata. Nie chciał jeszcze wyjeżdżać.
               Ja byłem inny. Miałem na karku pięćdziesiąt dwa lata i chciałem czegoś nowego. Właśnie w takim celu przyjechałem tutaj.
Nie oznaczało to tego, że chciałem umrzeć. Oczywiście, że nie.  Może i to był odpowiedni moment – straciłem rodzinę, na niczym mi już nie zależało, w Londynie nikt na mnie nie czekał. Czy spotkanie ze żniwiarzem właśnie teraz nie wydaje się kuszące?
Przeanalizowałem ostatni rozdział książki Jacoba i stwierdziłem, że aby zrozumieć historię w całości muszę odnaleźć pamiętnik Anny i go przeczytać. Dopiero wtedy będę mógł odczytać zakończenie tej opowieści i umrzeć wraz z nią.
Zabawne z jaką to łatwością o tym myślałem.

Rzecz jasna nie widziało mi się szukanie pamiętnika w tych ciemnościach (niestety zapas lamp naftowych powoli się wykańczał i musiałem je oszczędzać do czytania). Wiedziałem, że dowiem się o jego położeniu poprzez słowa syna Anny. Dlatego też zacząłem czytać dalej. Niemal po trzech zdaniach dowiedziałem się o jej miejscu pobytu.

                                      ***


               Nie widziałem się z matką już tydzień. Na ten czas przerwałem pisać swoją historię. Wolałem poznać całą przeszłość mojego ojca i Anny. Dostałem pamiętnik. Teraz leży u mnie na biurku, pochłonięty w całości i niemal ziejący potępieniem. Opisywał kazirodczy grzech, dalszy los Adama i Ewy, szatańska wersja Biblii.

Chwyciłem lampę i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku dziury w ścianie. Przedostałem się do zapomnianej części domu. Było potwornie ciemno, można by rzec – egipskie ciemności. Zaświeciłem na schody i powoli zacząłem po nich wchodzić. Skrzypiały upiorniej niż poprzednim razem a każdy mój krok był słyszalny o 100 metrów dalej. Przy piątym schodku potknąłem się i omal nie upuściłem lampy. Stanąłem w  miejscu by uspokoić oddech. Zaraz natychmiast go wstrzymałem. Charakterystyczne skrzypnięcie schodów. Tak jakby ktoś wchodził po schodach. Ruszyłem do przodu. To coś również przyspieszyło. Czułem, że nie jestem sam. Zebrałem się na odwagę i najszybciej jak mogłem odwróciłem się z lampą i poświeciłem przed siebie. Nie ujrzałem absolutnie nic. Pustka. Czarna przestrzeń.  To pewnie moje wyobrażenia. Może to ja przez przypadek postawiłem nogę we wrażliwe miejsce i stąd cały trzask.
Zwróciłem się z powrotem w kierunku drogi na górę i ujrzałem przeraźliwie białą twarz z wytrzeszczonym uśmiechem. Kobieta. Starsza kobieta – matka Anny. Moje serce zabiło jeszcze mocniej gdy zacząłem tracić grunt pod nogami i powoli spadać w dół..
W dół…
W dół…