piątek, 20 września 2013

Fragment rozdziału 35

- Christian Figher? - zapytałam dzwoniąc następnego ranka pod numer, który podała mi Alex.

Po paru sekundach głos w słuchawce odpowiedział:

- Tak, zgadza się. Z kim rozmawiam?



- Mówi Cher Livery.

Mężczyzna zamarł. Nie odzywał się przez dwie minuty. Wreszcie spytałam czy nadal siedzi po drugiej stronie.

- Jestem. - wyjąkął. - Na pewno mam doczynienia z Cher...?

- Tak, jestem córką Rose Luvery - pół demonem.

- Czemu do mnie dzwonisz? - przeszedł na ty.

- Interesuje mnie księga Diemontów. Poleciła mi ją Alex. Pańska znajoma jak sądzę. - powiedziałam.

- Tak, zgadza się. Moja księgarnia jest na drugim końcu San Francisco. Musisz iść przez cały Golden Gate i kierować się w kierunku lasu. Kiedy zobaczysz starą fabrykę, zapukał trzy razy do drzwi. Nikomu nie mów gdzie idziesz.


- Rozumiem. Do której mam czas?
- Bądź o ósmej wieczorem.

- Dziękuję.

- Nie ma za co. -burknął.



- Jeszcze jedno.

- Tak?

- Nie pozwoliłam panu mówić do mnie na ,,ty".

Christian przerwał połączenie.

Mam cztery godziny do wizyty w księgarni. Co teraz powinnam robić? Może spotkać się z Jeydonem? W końcu jesteśmy razem. Jeszcze.

Wstałam z fotela i otworzyłam lodówkę. Dzisiaj rano byłam w sklepie ,,Ossy". Kupiłam trochę rzeczy do jedzenia więc nie musiałam iść do restauracji. Na spokojnie usmażyłam sobie omleta - zajęło mi to może dwadzieścia minut, zrobiłam herbaty i włączyłam telewizor.


UWAGA! ZAGROŻENIE!

W San Francisco grasuje ostatni potomek Lucyfera. Jeszcze nie ustaliliśmy gdzie on przebywa, wszystkich obywateli prosimy o ostrożność!
Głosił komunikat w programie informacyjnym TV NEWS. Westchnęłam i z trudem przełknęłam omleta. Był jeszcze gorący. Przełączyłam kanał BEST MOVIES na, którym leciał film pod tytułem Inni. Matka z dwójką dzieci zamieszkująca dużą willę. Pracuje w niej sprzątaczka i ogrodnik. Oby dwoje okazują się być duchami, z resztą tak jak matka dzieci, które zabiła gdy były małe. No cóż, fabuła niezła. Wbiła mnie w fotel aż na półtorej godziny. Przestraszona uświadomiłam sobie, że zostało mi tylko dwie i pół godziny. Wyłączyłam telewizor i pozmywałam po obiedzie. Gdy wymyłam wszystkie naczynia, naszykowałam ciuchy, które założę. Po dziesięciu minutach byłam już pod prysznicem. Obmyłam lekko swoje ciało - poczułam się odrobinę lepiej.

Była osiemansta trzydzieści gdy wyszłam z hotelu. Nie zaminiłam słowa z Jayem czy Madison a przecież powinnam. Wyjęłam komórkę z kieszeni dżinsów i wysłałam esemesa do obojga z nich:


Jadę do Christiana. Będę w nocy. Nie czekajcie na mnie.
Odetchnęłam i przyspieszyłam kroku. Na ulicy Halley panoszyło się pełno nieciekawych typków. Niektórzy z nich pili piwo, inni zaczepiali młode dziewczyny. Bardzo przestraszona zaczęłam biec - fatalny pomysł na bycie niezauważalną.

- Hej, mała! - krzyknął jakiś.

Nie zaaragowałam. Biegłam dalej. Przestałam gdy zobaczyłam, że stoi przede mną Tom Tiffany.

-Gdzie się tak spieszysz, Luvery? - zapytał swoim cwaniackim głosikiem.

Zmierzyłam go badawczo wzrokiem.

- Czego chcesz? - burknęłam spuszczając głowę.

- Myślę, że mogłabyś się nam przydać. Pół demon stworzony z pół demona i demona mógłby być jeszcze silniejszy niż demon i człowiek, prawda? - spytał odsłaniając swoje żółte zęby.

Obruszona jego słowami wycofałam się parę kroków.

- Nie wiem o czym mówisz. - rzekłam zdenerowanym tonem. Nie daj po sobie poznać, że się boisz! - nakazał mi mój mózg.

- Inni nie muszą się dowiedzieć, że to zrobiliśmy. Mam na myśli wszystkich diemontów oprócz mnie, Halleya i Camilli.

- Chcesz urządzić czarną mszę? Chcesz... chcesz mnie na niej poświęcić? - zadałam pytanie cofając się szybciej.

- Niczego nie pragnę bardziej. - rzucił i uderzył mnie w twarz. Upadłam na chodnik. Po chwili poczułam metaliczny zapach krwii. Spojrzałam na swoje dłonie - były pokrwawione. Pode mną została rozbita butelka a część szkła wbiła mi się w ręce i brzuch. Zaczęłam się dławić i jęczeć. Nie miałam siły by cokolwiek wykrzyczeć. Jeśli śmierć miała nadejść teraz, zgodzę się.



***

Otworzyłam oczy i zobaczyłam znane mi pomieszczenie. Dość duży pokój, wielki stół, szafa. Za oknem ciemny las. Jestem w archiwum. Jestem w Białym Domu. Spanikowana obejrzałam się wokół i zobaczyłam, że nikogo ze mną nie ma. Moje ręce są opatrzone i przyklejone taśmą klejącą do drewnianego łóżka. Nogi przywiązane sznurami do jego ram. Ubrana byłam tylko w stanik i majtki. Zaczęłam wrzeszczeć.



- Pomocy!

Niemal po sekundzie ktoś wszedł do pomieszczenia.

- Nie drzyj się tak. - rozkazał kobiecy głos. To pewnie Camillia Ping - koleżanka Billiego, wspólniczka Tiffanego.

- Po co to robicie? Co wam da kolejna ofiara? - pytałam załamana.

- O wiele więcej niż myślisz.

- Podaj przykład.

- Pół demony są silniejsze od nas. Czy nie lepiej zawładnąć światem mając u boku takich jak ty? Rose, twoja matka byłaby z ciebie dumna.

- Postanowiła być taka jak wy. Choć nieświadomie. Mam rację? Pozwoliła by nienawiść do mnie nią zawładnęła?

- Owszem. Tak sądzimy, jednakże nie mamy pewności. - powiedziała. Wreszcie stanęła przed łóżkiem. Ubrana w długą czarną suknię, umalowana bardzo wyraźnie. Wyglądała jak upiór.

- Jakoś nie czuję się silniejsza od ciebie. Raczej jestem bezsilna.

- Jeszcze nie poznałaś swoich możliwości. - odpowiedziała, uśmiechając się.

- Odpowiesz na moje pytania zanim to zrobicie? - zapytałam bezsilna.

- Dwa pytania. Nie więcej.

- Dlaczego jestem pół demonem? Jak to się stało?

Camillia zaśmiała się histerycznie.

- Chcieliśmy zrobić eksperytment. Mając w historii 665 demonów czuliśmy ogromną więź między nami a Lucyferem. Było nam jednak jeszcze mało. Wyczytaliśmy w księdze plemienia Diemonts, że pół demony są silniejsze od demonów - przemieniają się niekontrolowanie, nie panują nad sobą, potrafią zrobić z człowiekiem rzeczy, które dla demonów są niemożliwe - nie tylko ich opętać ale rozedrzeć ich ciało od środka. 11 października 1993 roku postanowiliśmy, że spróbujemy poprosić Lucyfera o zesłannika wprost z Piekieł - właśnie ciebie. I jesteś. Teraz będziemy tworzyć pół demonów jeszcze więcej.

- Księga Plemienia Diemonts? - próbowałam ukryć strach. Wszystko już się wyjaśniło.

- Już nie istnieje. Została zniszczona przez Andrewa Billsa.



- Kiedy?

- W 1990 roku.


Rozdział 34

Leżeliśmy obok siebie w jego pokoju. Nie rozmawialiśmy, po prostu patrzyliśmy sobie w oczy. Parę razy wybuchaliśmy śmiechem, czasem milczeliśmy. Tak jakby słowa wcale nie były nam potrzebne. Zdałam sobie sprawę, że słowa, które mu powiedziałam wcale nie były kłamstwem. Kochałam Jeydona. Nawet wtedy gdy osądzał mnie o bycie jednym z diemontów. Oczywiście się nie mylił. Rozsądnym rozwiązaniem byłoby wyprowadzić z hotelu i znaleźć mieszkanie z dala od Jaya i Madison. Usunąć się z ich życia, skłamać Jeydona, że nic do niego nie czuję. Ale jak mogę to zrobić kiedy on tak patrzy mi w oczy? Gdy trzyma moją dłoń i po prostu się uśmiecha. Nie odejdę od niego. Nie pozwolę by demon, którego dostałam od Jacka Halleya mną zawładnął. Bym była taka jak moja matka.

Nigdy nawet nie zastanawiałam się jak to się dzieje iż dzieci powstałe z czarnej mszy stają się demonami. Gdy poznałam prawdziwe oblicze mojej matki, już wiedziałam jaka jest prawda. Każdy z plemienia Diemonts został opętany przez złego ducha, który rozczłonkował się z demona Katheriny Halley. Kiedy zdobył go także Jack Halley, zgwałcił Rose przekazując jej kolejną jego część. Nosząc mnie w sobie oczywiście ja także odziedziczyłam naturę po ojcu. Tylko jak to się dzieje, że jestem pół demonem?

Może odpowiedzi na pytania zdobędę w księdze o której wspominała mi Alex? Muszę zadzwonić do tego całego Christiana. Jego numer powinnam mieć zapisane na karteczce. Gdzie ja ją podziałam?

Niespodziewanie ktoś zapukał do drzwi. Wyrwałam się z rozmyśleń i spojrzałam z niepokojem na Jaya. Chłopak ociężale wstał i poszedł je otworzyć.

- Musiscie coś zobaczyć. To przerażające. - wyjąkała zrozpaczona Madison.

Serce na chwilę przestało bić. Żołądek podszedł do gardła.

Co się stało ?

Energicznie wstałam z łóżka i podbiegłam do przyjaciół.

- O co chodzi, Mad?- zapytałam.

Dziewczyna złapała mnie za rękę i wyszeptała:

- Pamiętasz kiedy mówiłam ci, że mam przeczucie, że w twoim pokoju, że jest, że jest list samobójczy Rose?! - przez sekundę próbowałam zrozumieć to co do mnie powiedziała. Faktycznie. Parę dni przedtem Madison mnie o tym poinformowała.

- Tak. Co w związku z tym? - spytałam chociaż doskonale wiedziałam jaka jest odpowiedź na to pytanie.

- Znalazłam go.

Otworzyłam szeroko oczy i niczym torpeda wystrzeliłam z pokoju Jaya. Skierowałam się zaś do numeru 38 i jednym ruchem popchnęłam drzwi. Wszystko wyglądało tak jak zanim poszłam do Jeydona.



- Gdzie?

Madison podeszła w prawy róg pokoju do, którego nigdy nie podchodziłam. Stanęła na deskach, które pod ciężarem się ugięły. Mad spojrzała na mnie wymownie.

- No i co? - spytałam zniecierpliwiona.

Dziewczyna uklęknęła i złapała palcami za jeden z boków deseczki. Bez problemu ją uniosła a po paru sekundach drugą, leżącą obok pierwszej. Pod podłogą stała maleńka, drewniana skrzynka. Przyjaciółka ją wyjęła i mi wręczyła.

- Pozwoliłam sobie ją otworzyć. Nie gniewaj się. - powiedziała.

Pokręciłam głową i otworzyłam kuferek.

W środku leżała jedna kartka żółtego papieru.





 

Pisząc te słowa wiem, że nikt ich nie zrozumie. No może tylko jedna osoba. Shannon moja najlepsza przyjaciółka, siostra zarazem.

W noc kiedy zostałam zgwałcona przestałam cieszyć się życiem. Znienawidziłam swoją duszę i ciało - pragnęłam śmierci. Ale jeszcze przed nią musiałam wymyślić swój plan zemsty. Nie pozwolę by ci co mi to zrobili, bezkarnie robili to nadal. Zaraz po samobójstwie zabiję Jacka Halleya, skrzywdzę Toma Tiffanego i Camillie Ping. Na sam koniec zostawię swoją córkę.

Mam nadzieję, że chociaż to da mi jakiekolwiek ukojenie, że poczuję się szczęśliwsza wiedząc iż, te demony zginą. Niestety nie będę w stanie pozbyć się ich wszystkich.

Ja - Rosalie Luvery - siostra Billa Luverego powrócę z umarłych i dokonam zemsty. Poruszę niebo i piekło by osiągnąć to co teraz zaplanowałam. Nie poddam się.

Odliczam czas do śmierci.




Dwie godziny.




- Wszystko to co jest zawarte w tym liście już wiemy. Nie rozumiem czemu się tak tym przejęłaś. - powiedziałam lekko poruszona.

- Nie uważasz, że to dziwne, że kiedy mam jakieś przeczucie ono się spełnia? - zapytała zdenerwowana Madison.

Przemyślałam jej pytanie przez chwilę i zupełnie bez zastanowienia wypaliłam:

- Może odpowiedź na to zdobędziemy u tego Christiana?

Jeydon popatrzył na mnie z podejrzliwością a Madison zrobiła dziwną minę.

- Co to za koleś?

Zająknęłam się i upuściłam głowę.

- Christian Figher prowadzi księgarnię na obrzeżach San Francisco. Trzyma na zapleczu księgę plemienia Diemonts.

- Co? - wybuchnęli moi przyjaciele.

- Przepraszam, że wam o tym nie powiedziałam. Wyleciało mi to z głowy.

- To wcale cię nie tłumaczy. Kiedy pytaliśmy się ciebie czy dowiedziałaś się czegoś nowego odpowiedziałaś nie. Teraz jakoś przez przypadek o nim powiedziałaś... czyli musiałaś sobie przypomnieć. - powiedziała niespokojnie Mad.

- A ty wcale nie wspomniałaś Miriam czemu nie było mnie w pracy! Prawie mnie wylała! - sprzeciwiłam się jej.

- Słucham? Mira dobrze o tym wie, byłam ,,u Betty" i wyjaśniłam sprawę! - krzyknęła. Miałam jej coś odpowiedzieć ale nagle wtrącił się Jeydon.



- Chwila. Jaka Mira?

- Mira Loglend, rzecz jasna. Nasza szefowa. - parsknęła Madison wywiercając mi dziurę w brzuchu.

- Mira Loglend należy do Diemontów.

Poczułam ucisk w żołądku. Dowiedział się.

- Nie ogarniam. - wydukała zdekoncentrowana Madison.



- Pracujecie u demona.

- Skąd wiesz? - zapytałam udając zaskoczoną.

- Dzisiaj rano w restauracji pojawił się Merlon. Wracając od Andrewa spotkał Tiffanego. Grożąc mu, że zabije jego córkę dowiedział się, że potomek mieszka w San Francisco.

- I co dalej? - spytałyśmy z Madison.

- Powtarza się sytuacja sprzed kilkunastu lat. Potomek ma sprzymierzyńca, który tak naprawdę jest diemontem. Tym diemontem okazała się Miriam. Podobno dziecko demona zjawiło się w jej sklepie. I nie było samo. Za jego plecami stał duch Rose Luvery.

- Dała jej znak, że to 666 potomek. - dokończyła Madison.

Stałam zamurowana i dręczona wyrzutami sumienia. I znów moje plany legły w gruzach i znów mam ochotę zginąć. Nawet teraz. Czy dobrym rozwiązaniem nie byłoby się przyznać?



Nie.

- Jutro jedziemy do tego Christiana. - poinformował nas Jay. Od razu zaprotestowałam.

- Pojadę sama. - wydukałam. Obrażona Madison i zdziwiony Jeydon popatrzyli na mnie i po chwili jeden z moich przyjaciół zapytał :



- Dlaczego?

Stałam w miejscu i nie miałam pojęcia co odpowiedzieć. Nerwowo zaczęłam mówić:

- Myślę, że dobrze by było abyśmy się jutro rozdzielili. Powinniście przycisnąć Tiffanego by powiedział wam więcej a jeśli tego nie zrobi to weźmiecie namiary na innych z Diemontów a Toma się pozbycie. Ja tymczasem pojadę do tego Christiana.

- Masz racje, Cher. - powiedział Jeydon bez chwili zastanowienia.

Mad zmierzyła mnie uważnie wzrokiem. Jednak po paru sekundach i ona przyznała mi racje.

- Niech będzie.

Pokiwałam lekko głową i wyszłam na balkon. Poczułam powiew zimnego i jesiennego już powietrza. Panowała ciemna, głęboka noc. Jedynie światełka na Golden Gate nadal się paliły. Patrzyłam na tą zatokę, na ten las, zachwycałam się pięknem tego miasta. Dlaczego nie można cofnąć czasu i stać się zwykłym człowiekiem? Czemu musiałam zostać stworzona na tej mszy? Czy po śmierci trafię do piekła?

- Cześć. - burknęła Madison. Zdezorientowana odwróciłam wzrok.

-Hej. - odpowiedziałam.

- Ja naprawdę przekazałam wszystko Miriam. - wyjaśniła trochę łagodniejszym tonem. - Spojrzałam jej w oczy. Nadal widziałam w niej Rose - moją matkę, podkreślam.

- A mi strasznie głupio, że nie powiedziałam wam o tym Christianie. Miałaś racje. Pamiętałam o nim cały czas.

Pokiwała głową.

- Wiesz, mam przeczucie... - zaśmiała się. - Tak znowu. Mam przeczucie, że coś przed nami ukrywasz. Zachowujesz się inaczej niż parę dni temu.

Miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Na moim sercu ciążył kamień wielkości kuli ziemskiej. Tak bardzo chciałabym powiedzieć o wszystkim Madison. Wiem, że nie zabiłaby mnie od razu tak jak Jeydon.

- Jest coś o czym powinniście wiedzieć. - zaczęłam ostrożnie. - Ale nie potrafię wam o tym powiedzieć.

- Nie byłoby ci łatwiej jeśli powiedziałabyś to coś tylko mi? - spytała łapiąc mnie za dłoń. W moich oczach pojawiły się łzy. Zaczęłam się dławić. I wreszcie zaczęłam łkać.

- Madison, ja ... nie mogę.

- Możesz mi ufać. Zatrzymam to tylko dla siebie ale proszę pozwól mi zrozumieć...

- Jestem... jestem diemontem. - wyjąkałam cicho. Nie liczyło się dla mnie czy przyjaciółka wyrzuci mnie przez balkon, czy wbije mi nóż w plecy. Cieszyłam się, że wreszcie to powiedziałam. Ulżyłam sobie.

- Co? - wyjąkała. Patrzyła na mnie pustym wzrokiem. Nie mogłam z niego odczytać.

- Proszę, nie mów Jayowi. Sama to zrobię ale jeszcze nie teraz. Błagam...

Spodziewałabym się wszystkiego ale nie tego co zrobiła. Rzuciła mi się w ramiona i wyszeptała:

- To nie ma znaczenia. Nie jesteś demonem.

Uśmiechnęłam się i obie zaczęłyśmy płakać. Ja ze szczęścia, że wreszcie moja przyjaciółka poznała prawdę. Madison z żalu, że niedługo już mnie tu nie będzie.
 
 
 
 
Dedykacja dla Sztyletnicy - wiem, że ty też zaakceptowałabyś mnie gdybym  okazała się być takim demonem.... Hmm polubiłabyś mnie jeszcze bardziej ;)

Rozdział 33

Po zawinięciu rany w bandaż, który na szczęście był w toalecie, ubrałam się w jedną z najładniejszych sukienek podarowanych przez Madison. Włożyłam jeszcze czarne conversy. Po ostanim przeglądnięciu się w lustrze, wyszłam z pokoju.

Słońce zaczynało już zachodzić więc musiałam pospieszyć się by przybyć na czas. Miałam wyrzuty sumienia i wiedziałam, że ciężko będzie mi się rozmawiać z Jeydonem. Ale nie mogłam nie przyjść. Chciałam poczuć, że mam przyjaciela. Jeszcze. Szłam ulicą Lombard Street uważając przy okazji, żeby żaden nadjeżdżający samochód mnie nie potrącił. Wspominałam pierwszy dzień spędzony w San Francisco, kiedy to jechałam tędy samochodem z Ricem - miejscowym podrywaczem. Wciąż pamiętam pierwszą rozmowę z Jeydonem przy hotelu, okropne slumsy w, których czekał na mnie Merlon. Tęskniłam za tym wszystkim. Naprawdę.

Kiedy na jednym z budynków zobaczyłam wiszącą tabliczkę ,, Halley Street" poczułam uścisk w żołądku. A co jeśli Jay dowiedział się kim jestem, nawet od opętanej Madison i zwabił mnie tu tylko dlatego, żeby mnie zabić? Od pierwszego wejrzenia nie byłam w stanie w pełni mu zaufać. Zawsze miałam wrażenie, że nie pasuję do jego towarzystwa. Stanęłam w miejscu. Rozejrzałam się dookoła siebie. Przede mną rozciągała się długa ulica, nieco pochylona otoczona z dwóch stron przez małe domki jednorodzinne. W niektórych już świeciło się światło. Zaczęło zmierzchać. Byłabym tchórzem jeśli bym w tym momencie uciekła. Przyspieszyłam kroku i z podniesioną głową ruszyłam ku dole ulicy.

Czułam lekko chłodny wiatr, który wprawiał moje rozwiązane włosy w stan potargania. Nerwowo odgarniałam je z czoła i oczu. Kiedy mogłam ponownie widzieć zobaczyłam, że most Golden Gate jest zupełnie pusty. Nikogo na nim nie było. Nieco zestresowana weszłam na niego i stanęłam przy barierce. Przed moimi oczami rozciągała się zatoka Gate wraz ze złocistą plażą. Przymknęłam lekko oczy i rozkoszowałam się wolną chwilą. Słyszałam tylko szum wody. Tak bardzo chciałam by świat się zatrzymał, żeby to wszystko czego się dowiedziałam było fikcją, by nikt nie dowiedział się o tym czym jestem, bym nawet ja o tym nie wiedziała.

Nagle ktoś oplutł mnie rękoma wokół talii. Wzdrygnęłam się spanikowana.

- To ja. - szepnął Jay. Jego usta dotykały mojego ucha. Poluźnił uścisk a ja odwróciłam się do niego twarzą.

- Cześć. - uśmiechnęłam się nieśmiało.

- Hej. Ładnie wyglądasz. - przyznał mierząc mnie wzrokiem od stóp do głowy. Na moje policzki wstąpił rumieniec.

- Czemu kazałeś mi tu przyjść? - zapytałam przerywając tę niezręczną ciszę.

Uśmiechnął się zawadiacko.

- Chciałem ci coś powiedzieć. To będzie dosyć długo trwało więc może usiądziesz? - złapał mnie za rękę i poprowadził kilka metrów do przodu. Stał tam mały stolik, którego zupełnie nie zauważyłam zjawiając się tu ponad dziesięć minut temu. Na etarżce znajdowała się para talerzy i szklanych kielichów oraz zapalone świeczki. Usiadłam na krzesełku, które odsunął Jay.

- Za chwilę wracam. - powiedział i szybkim krokiem się oddalił.

Jak narazie był to mój najcudowniejszy dzień w życiu. Romantyczna kolacja o zachodzie słońca. Czy aby nie jest za słodko?

Po pięciu minutach zobaczyłam idącego w moją stronę Jeydona. Niósł duży talerz. Co na nim było jeszcze nie mogłam zauważyć. Kiedy chłopak stanął obok stolika i nałożył mi na talerz dość dużą porcję spaghetti, uśmiechnęłam się.

- To miłe.

Gdy usiadł naprzeciwko mnie i zaczął się wpatrywać w moją twarz, spytałam:

- Nie jesz? - musiało zabrzmieć to idiotycznie bo Jeydon zaczął się śmiać.

- Nie mam ochoty na jedzenie. Przygotowałem to dla ciebie, żebyś się nie nudziła kiedy zacznę ci to mówić.

Zamyśliłam się na chwilę. Co on kombinował?

- Co zaczniesz mówić? O co chodzi, Jay?

- Musisz wiedzieć, że od pierwszego razu kiedy cię zobaczyłem, wiedziałem. Wiedziałem, że jesteś mi bliska. Oczywiście, nie miałem prawa tak uważać, przecież w ogóle cię nie znałem. I w tym problem. Nie potrafię bez ciebie żyć. Pamiętasz kiedy to mówiłem ci, że jesteś jedyną osobą, której ufam i, której nie chcę stracić? Mówiłem prawdę. Przepraszam za to, że pomyślałem iż jesteś diemontem. To był okropny błąd, którego za nic w świecie nie chciałbym popełnić. Od czasu kiedy to zabiłem swoją dziewczynę, nie pamiętam, żebym był taki szczęśliwy jak teraz. Kocham cię, Cher. Jesteś najpiękniejszą istotą jaką kiedykolwiek widziałem. Postaram się dorwać tego demona i uciec. Uciec z tobą i Madison. Do miejsca gdzie nikt nas nie znajdzie. Gdzie będę mógł mieć cię dla siebie. Gdzie będę mógł cię całować i przytulać kiedy tylko będziesz chciała. Tylko chciałbym się upewnić, upewnić czy ty też czujesz to samo do mnie. Jeśli tak będę najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, jeśli nie, odejdę i zostawię ci moje serce. Serce, które bije szybciej na twój widok.

Zamurowana siedziałam na krzesełku i kompletnie nie wiedziałam co odpowiedzieć. Czy miałam przyznać prawdę co do uczuć, które darzę Jeydona? Czy byłby to dobry pomysł zważając na sytuację w, której się znajduję? Myśląc inaczej - pozostał mi miesiąc. Miesiąc na korzystanie z życia tyle ile się da.

- Kocham cię Jeydon.

Chłopak energicznie wstał, ściągnął mnie z krzesła i mocno objął. Tak jakby za sekundę miał mnie stracić. Poczułam, że z moich oczu wydostaje się jakaś ciepła ciecz. To łzy. Płaczę ze szczęścia.



___



Trzymając się za rękę, szliśmy w dół ulicy Halley. Zapalone latarnie i światełka przyczepione do Golden Gate sprawiły, że mimo panującej już nocy, było widno. Tak jak w moim sercu. Chociaż na chwilę mogłam znów poczuć swoją ludzką część.

Miałam pełną świadomość, że ten piękny sen kiedyś się skończy. Znów zapanuje mrok. Ponownie będę tylko zagubionym demonem.

- O czym tak myślisz? - zapytał mnie Jay.

Odpowiedziałam:



- O nas.

Chłopak uśmiechnął się po raz setny dzisiejszego wieczoru i pocałował w usta. Zarumieniona starałam się odchylić z jego objęć, nic z tego. Jay był silniejszy. Przestałam się wyrywać i po prostu mu uległam. Po paru sekundach znów zaczęliśmy spacerować, nie zamieniając ze sobą słowa. Byłam mu za to wdzięczna - za to, że dał mi chwilę na przemyślenia.

Ostatnio dużo myślę, kiedy to przyznam się moim przyjaciołom i pozwolę im mnie zabić. Dawałam sobie na to miesiąc lub dwa. Dzisiaj zmieniłam zdanie. Dzisiaj mam na myśli tą chwilę.

Nie będę odliczać czasu, śmierć sama po mnie przyjdzie, jak to mi obiecała.

No właśnie...

Kim ona jest? I czemu jeszcze się nie zjawiła?






Tak jak obiecałam kiedyś, w tym rozdziale była ostatnia romantyczna chwila pomiędzy Cher a Jeyem, przepraszam cię Sztyletnico że musiałaś czytać te ,, bzdety  " , od następnych rozdziałów nie będzie już tak kolorowo, zaczną się morderstwa :D
Pozdrawiam wszystkich moich czytelników!  :)