niedziela, 1 września 2013

Rozdział 32

***


Cher



 

W drodze do pracy zastanawiałam się co ze mną będzie. Czy konieczna będzie śmierć? Może właśnie za chwilę skończę żywot na tym świecie. Czy nie dobrym rozwiązaniem byłoby wrócić do Shannon i Billiego? Do miejsca gdzie nikt mnie nie znajdzie?

Już nie ucieknę. Nie ma bezpiecznego miejsca bo pokazałam swój dom trzem osobom. Jay, Madison i Alex - niby najbliższe mi osoby ale nie mogę już nikomu ufać. Każdy kiedy dowie się, że jestem tą, którą szukają, będzie pragnął mnie zabić. I nic w tym dziwnego, sama czuję do siebie obrzydzenie. Obiecałam sobie, że nie będę o tym wszystkim myśleć, że przez mój ostatni miesiąc życia postaram się zrobić rzeczy o, których zawsze marzyłam nie zawracając sobie głowy. To było trudne.

Dzisiejszego dnia, powietrze w San Francisco było ciężkie, jakby coś naciskało z całą mocą na chmury, jakby lada chwila miało zerwać się tornado. Niebo przybrało kruczo-czarną barwę, zupełnie jak w nocy. Przełknęłam ślinę bo przez moment miałam wrażenie, że wszystko zniknęło. Otaczający mnie ludzie, długa ulica Halley. I znowu to samo. Złapałam się za głowę lecz przerażona stwierdziłam, że moja ręka wygląda jakby była spalona. Krzyknęłam spanikowana i zaczęłam biec. Gdzieś w przodzie widziałam światełko bieli. Czy ja właśnie umieram?

Byłam coraz bliżej, w pewnym momencie przystanęłam. Moje nogi odmówiły posłuszeństwa, stopy przykleiły do chodnika. Wyciągnęłam przed siebie ręce - obie płonęły. Otworzyłam usta by błagać o pomoc - nie mogłam wydusić głosu. Nagle poczułam ostry ból w klatce piersiowej - dokładnie w miejscu gdzie powinno bić serce. Ale ono nie biło. Stało w miejscu zupełnie jak ja teraz. Zaczęłam się szarpać, coś w środku paliło. Wreszcie świat znowu zaczął funkcjonować. Zaczęłam iść do przodu.

Czułam się inaczej. Opuściłam lekko głowę i otworzyłam szeroko oczy. Nie oddychałam. Serce nadal nie pracowało. Moje kroki stały się większe i szybsze. Niemal po minucie stałam naprzeciw sklepu muzycznego.

- Witam. Pamięta mnie pani? - spytała jakaś staruszka. Odwróciłam się do niej przodem i z całej siły popchnęłam. Starsza pani straciła przytomność a ja nagle przypomniałam sobie, że znam ją z przystanku. To ona poleciła mi tą pracę. Mój boże, co sie ze mną stało? W jednej chwili znalazłam się obok kobiety i próbowałam ją wybudzić. Nic z tego. Dręczona wyrzutami sumienia wyciągnęłam telefon z kieszeni bardzo krótkiej spódniczki Madison i zadzwoniłam na pogotowie.

- Starsza pani zemdlała na ulicy Halley, na przeciwko sklepu muzycznego ,, u Betty".

- Będziemy za chwilę.

Musiałam czekać obok starszej pani aż do momentu kiedy nie pojawi się karetka. Gdy przyjechała i zabrała staruszkę do szpitala, zamyślona weszłam do sklepu muzycznego.

- Cher, miło, że zaszczyciłaś mnie swoją obecnością.

Spojrzałam na nią zdruzgotana i wyszeptałam:

- Przecież Madison mnie usprawiedliła.

Kobieta wstała od biurka i zdenerwowana stwierdziła:

- Owszem była tu panna Tiffany ale przyszła tylko usprawiedliwić siebie. W każdym razie, jeśli taka sytuacja powótrzy się raz jeszcze będę zmuszona cię zwolnić. Szczególnie dlatego, że zatrudniłam cię tu bez żadnego doświadczenia.

Pokiwałam smutna głową. Nie mogłam uwierzyć, że Madison mnie okłamała. Będę musiała z nią o tym porozmawiać.



- Przepraszam.

Miriam poszła na zaplecze i przyniosła z niego wielkie pudło. Otowrzyła je i przysunęła do mnie. W środku leżała setka płyt - jeśli nie więcej.

- Masz je ułożyć na półki. Te najnowsze powinny być na wierzchu, te stare schowaj na tyły.

- Ale... ja nie wiem, które są nowe.

- Myślałam, że słuchasz muzyki?! - oburzona podniosła rękę do czoła.

Ugięły się pode mną kolana. Na wewnętrznej części jej przedramienia znajdował się tatuaż. I to nie byle jaki.

Czarna czaszka i odwrócony krzyż.



Znak Lucyfera.

Znak Diemontów a to oznacza, że Miriam jest jedną z nich.

Przerażona wybiegłam ze sklepu.

Jeszcze dwieście metrów dalej miałam przed oczyma widok tatuaża Miriam. Polowała na mnie - być może Madison wie, że jestem dzieckiem demona. Ale ...

Dlaczego nie zauważyła, że jest jedną z Diemonts? Muszę z nią porozmawiać. I to od razu jak przyjdę do hotelu.

Zatrzymałam się dopiero przy nadjeżdżającym autobusie, który jechał w kierunku ulicy Lombard Street. Niedaleko niej stał Grans Hotel. Po dwudziestu minutach skołowana weszłam do środka hotelu. Ive - recepcjonistka - powitała mnie serdecznym uśmiechem.

- Przypominam o zapłacie za następny tydzień, Cher. - zrobiłam dobrą minę do złej gry i nerwowym ruchem rzuciłam jej na ladę pięćdziesiąt dolarów.

- Starczy? - zapytałam.

- Oczywiście. - powiedziała urażona.

Pokręciłam głową i oparłam się o blat w recepcji.

- Przykro mi. Jestem trochę zdenerwowana.

Kobieta pokiwała głową i powiedziała:

- Jesteś bardzo podobna do takiej jednej klientki. Mieszkała u nas w 1994. Nazywała się...

- Rosalie Luvery, jak sądzę? - odgadnęłam.

Ive uśmiechnęła się promiennie i odpowiedziała:

- Dokładnie tak. Skąd wiedziałaś?

- Mieszkała w moim pokoju.

- Owszem, bardzo piękna dziewczyna. Szkoda, że...

- Popełniła samobójstwo.

Recepcjonistka przyjęła podejrzany wyraz twarzy i spytała:

- Z jakich źródeł masz takie informacje?

- Z internetu. Wiesz, właściwie mam do ciebie sprawę.

- Znajoma Rice jest i moją znajomą. Pytaj śmiało.

- Czy przychodziły tu listy, właśnie do Luvery?

Dziewczyna chwilę się namyśliła po czym odeszła od lady i skierowała się do czysto białych drzwi stojących po jej prawej stronie. Otworzyła je a ja ujrzałam wielki regał z paczkami pocztowymi. Przejechała palcem po wielkim meblu i wyniosła z pomieszczenia brązowe pudełko owinięte w coś w rodzaju szarego papieru. Kiedy położyła je przede mną, odrzekła:

- Możesz wziąść do pokoju i przejrzeć. Rose to już zapomniana sprawa, to tylko leży i się kurzy. Myślę, że dobrym rozwiązaniem będzie jeśli ktoś się tym zaopiekuje. - usęmichnęła się - wszystko co tu zawarte dotyczy panny Luvery.

Podziękowałam jej tak bardzo jak tylko mogłam i biegiem skierowałam się do pokoju numer 38. Ukryłam pudło pod łóżkiem po czym wyszłam z pomieszczenia i zamknęłam je na klucz. Idąc w kierunku schodów bałam tego co usłyszę od Madison. Wchodziłam po schodach, które okryte były czerwonym jak krew dywanem. Ściany hotelu pomalowane na kremowy kolor, ozdobione antycznymi obrazami. Staroświecki hotel aczkolwiek bardzo klimatyczny. Kiedy dotarłam na trzecie piętro, zaczęłam szukać pokoju numer 58. Po chwili go znalazłam i zapukałam do drzwi. Otworzyła go niby ta sama dziewczyna a jednak inna. Jej oczy stały się zielone. Podobne do oczu Jacka Halleya i Toma Tiffanego i ... do Rose Luvery.

- Cześć. Mogę wejść? - przywitałam się.

- Śmiało. - otworzyła szerzej drzwi. - Rozgość się.

Zaniepokoiłam się poważnym tonem mojej przyjaciółki.

- Byłam dzisiaj u Miriam i dowiedziałam się, że nie przekazałaś informacji dlaczego nie było mnie w pracy przez tyle dni.

Madison uśmiechnęła się zawadiacko. Pochyliła głowę do dołu i wydała z siebie chrapliwy śmiech. Zupełnie do niej nie podobny.

- Przepraszam, zapomniałam. Rozmawiałam z Mirą o sprawach o wiele poważniejszych. - podeszła do mnie bliżej i położyła mi ręce na karku. Na moim czole wycisnęły się kropelki potu. Przełknęłam głośno ślinę.

- Nie bój się córeczko. Jesteśmy identyczne. - oderwała ode mnie jedną rękę a ja nie śmiałam się ruszyć. Wyjęła z kieszeni małe ostrze, podobne do noża.

Sparaliżowana zamknęłam oczy. Po chwili poczułam, że ostrze przecina mi skórę na ręku. Coś ją nawilżyło i pachniało metalicznie. Ponownie spojrzałam na oczy Madison lecz jej tu nie było. Stała przede mną Rose Luvery. Moja matka. Drżąca opuściłam wzrok i prawie, że straciłam przytomność. Na wewnętrznej części ręki, ciągnęła się dwie linie. Jedna wyryta poziomo, druga pionowo. Krew sączyła się niemiłosiernie przyprawiając mnie o dreszcze. Miałam ,,wytatuowany" odwrócony krzyż. Znak plemienia Diemontów.

- Czemu to zrobiłaś? - udało mi się zapytać.

- Chcę zemsty.

- Nic ci nie zrobiłam. Daj mi żyć. Chociaż poczuć, że żyję.

- Demony nic nie czują.

- Pragniesz, żebym zniknęła?



- Tak.

- W porządku. Za miesiąc mnie już nie będzie.

- Właśnie o to chodzi. Nie chcę, żebyś to robiła. - powiedziała oburzona. Stałyśmy twarzą w twarz.

- Aż tak ci na mnie zależy?

- Jeśli zginiesz będziesz w tym miejscu co ja. Nie chcę mieć z tobą nic do czynienia.

- A więc co mam zrobić?

- Dołączyć do swojej ciotki.



- Jak?

- Musisz ją wywołać. W tę noc kiedy postanowisz umrzeć.

Do moich oczu napłynęły łzy.

- Rose, ja nie chcę być tym kim jestem. Czuję się dokładnie tak jak ty. Nienawidzę siebie. Uważam, że jestem powtorem. Zrozum, że to nie moja wina iż stałam się pół demonem.

Rudowłosa piękność wymówiła słowa, które miały mnie boleć nawet po śmierci. Słowa, które stały się moim wybawieniem i karą. Słowa, które tak naprawdę nie były zwykłym zdaniem. Były klątwą. Na całe istnienie.

- Postaram się byś cierpiała nawet po śmierci. Zabiję twoich przyjaciół. Wszystkich, którzy cię pokochali. Nie pozostanie po tobie ślad. Nie zasługujesz na to by ktokolwiek o tobie pamiętał. - ujęła moją rękę i przyłożyła sobie do ust. W miejscu gdzie nadal leciała krew pośliniła ranę. Odwrócony krzyż nabrał kolor kruczoczarnego nieba, które dzisiaj widziałam.

To był przeklęty dzień.

Po paru sekundach na miejscu Rose stanęła znów Madison. Ciągle jej oczy były barwy zielonego szmaragdu. Wycofałam się z jej pokoju i zbiegłam na piętro w którym mieszkałam. Wpadłam do numeru 38 i zamknęłam się od środka. Rzuciłam się na łóżku i trzymając sie za rękę, zwijałam sie z bólu. Własnie stawałam się członkinią legendarnego plemienia Diemontów. I wtedy zrozumiałam. To wszystko było zaplanowane.

Rose uknuła sobie zaraz po moim urodzeniu, że odda mnie Billiemu by sama pozbyła się opętanego dziecka. Rzucając się z dachu hotelu miała ustaloną zemstę. Najpierw zabije człowieka, który mnie spłodził. Spowoduje sen, który miałam o Madison. Wcieli się w nią i sprawi iż będę już znać swoją przyjaciółkę. Później zdobędzie kontakt z drugim przewodniczącym, niejakim Tomem Tiffanym. Sprowadzi go przez opętanie do klubu wraz z Madison. Od tamtej pory przyjaźniłyśmy się. Opętała staruszę z przystanku by zaprowadzić mnie do sklepu Miriam, która jest jedną z plemienia Diemontów. Doprowadziła do tego, że mają mnie na oku. Śledzą mnie, dlatego Jack Halley podąża za moim krokiem, dlatego zjawił się wtedy u Tiffanego. On już wie. Wie kim jestem. Teraz Rose chce zabić mnie. Nie przemyślała jednak jednej sprawy. Przez swoją nienawiść do mnie stała się taka jak ja. Pozwoliła by jakaś część demona pochodząca z Jacka Halleya zawładnęła jej duszą.

Sprzedała się Lucyferowi. 
 
 
 
 

1 komentarz:

  1. Dobra logika w ostatnim akapicie. Bardzo fajny rozdział. Mało gadania, to lubię. Czekam na rozwój wydarzeń.

    OdpowiedzUsuń