piątek, 20 września 2013

Rozdział 34

Leżeliśmy obok siebie w jego pokoju. Nie rozmawialiśmy, po prostu patrzyliśmy sobie w oczy. Parę razy wybuchaliśmy śmiechem, czasem milczeliśmy. Tak jakby słowa wcale nie były nam potrzebne. Zdałam sobie sprawę, że słowa, które mu powiedziałam wcale nie były kłamstwem. Kochałam Jeydona. Nawet wtedy gdy osądzał mnie o bycie jednym z diemontów. Oczywiście się nie mylił. Rozsądnym rozwiązaniem byłoby wyprowadzić z hotelu i znaleźć mieszkanie z dala od Jaya i Madison. Usunąć się z ich życia, skłamać Jeydona, że nic do niego nie czuję. Ale jak mogę to zrobić kiedy on tak patrzy mi w oczy? Gdy trzyma moją dłoń i po prostu się uśmiecha. Nie odejdę od niego. Nie pozwolę by demon, którego dostałam od Jacka Halleya mną zawładnął. Bym była taka jak moja matka.

Nigdy nawet nie zastanawiałam się jak to się dzieje iż dzieci powstałe z czarnej mszy stają się demonami. Gdy poznałam prawdziwe oblicze mojej matki, już wiedziałam jaka jest prawda. Każdy z plemienia Diemonts został opętany przez złego ducha, który rozczłonkował się z demona Katheriny Halley. Kiedy zdobył go także Jack Halley, zgwałcił Rose przekazując jej kolejną jego część. Nosząc mnie w sobie oczywiście ja także odziedziczyłam naturę po ojcu. Tylko jak to się dzieje, że jestem pół demonem?

Może odpowiedzi na pytania zdobędę w księdze o której wspominała mi Alex? Muszę zadzwonić do tego całego Christiana. Jego numer powinnam mieć zapisane na karteczce. Gdzie ja ją podziałam?

Niespodziewanie ktoś zapukał do drzwi. Wyrwałam się z rozmyśleń i spojrzałam z niepokojem na Jaya. Chłopak ociężale wstał i poszedł je otworzyć.

- Musiscie coś zobaczyć. To przerażające. - wyjąkała zrozpaczona Madison.

Serce na chwilę przestało bić. Żołądek podszedł do gardła.

Co się stało ?

Energicznie wstałam z łóżka i podbiegłam do przyjaciół.

- O co chodzi, Mad?- zapytałam.

Dziewczyna złapała mnie za rękę i wyszeptała:

- Pamiętasz kiedy mówiłam ci, że mam przeczucie, że w twoim pokoju, że jest, że jest list samobójczy Rose?! - przez sekundę próbowałam zrozumieć to co do mnie powiedziała. Faktycznie. Parę dni przedtem Madison mnie o tym poinformowała.

- Tak. Co w związku z tym? - spytałam chociaż doskonale wiedziałam jaka jest odpowiedź na to pytanie.

- Znalazłam go.

Otworzyłam szeroko oczy i niczym torpeda wystrzeliłam z pokoju Jaya. Skierowałam się zaś do numeru 38 i jednym ruchem popchnęłam drzwi. Wszystko wyglądało tak jak zanim poszłam do Jeydona.



- Gdzie?

Madison podeszła w prawy róg pokoju do, którego nigdy nie podchodziłam. Stanęła na deskach, które pod ciężarem się ugięły. Mad spojrzała na mnie wymownie.

- No i co? - spytałam zniecierpliwiona.

Dziewczyna uklęknęła i złapała palcami za jeden z boków deseczki. Bez problemu ją uniosła a po paru sekundach drugą, leżącą obok pierwszej. Pod podłogą stała maleńka, drewniana skrzynka. Przyjaciółka ją wyjęła i mi wręczyła.

- Pozwoliłam sobie ją otworzyć. Nie gniewaj się. - powiedziała.

Pokręciłam głową i otworzyłam kuferek.

W środku leżała jedna kartka żółtego papieru.





 

Pisząc te słowa wiem, że nikt ich nie zrozumie. No może tylko jedna osoba. Shannon moja najlepsza przyjaciółka, siostra zarazem.

W noc kiedy zostałam zgwałcona przestałam cieszyć się życiem. Znienawidziłam swoją duszę i ciało - pragnęłam śmierci. Ale jeszcze przed nią musiałam wymyślić swój plan zemsty. Nie pozwolę by ci co mi to zrobili, bezkarnie robili to nadal. Zaraz po samobójstwie zabiję Jacka Halleya, skrzywdzę Toma Tiffanego i Camillie Ping. Na sam koniec zostawię swoją córkę.

Mam nadzieję, że chociaż to da mi jakiekolwiek ukojenie, że poczuję się szczęśliwsza wiedząc iż, te demony zginą. Niestety nie będę w stanie pozbyć się ich wszystkich.

Ja - Rosalie Luvery - siostra Billa Luverego powrócę z umarłych i dokonam zemsty. Poruszę niebo i piekło by osiągnąć to co teraz zaplanowałam. Nie poddam się.

Odliczam czas do śmierci.




Dwie godziny.




- Wszystko to co jest zawarte w tym liście już wiemy. Nie rozumiem czemu się tak tym przejęłaś. - powiedziałam lekko poruszona.

- Nie uważasz, że to dziwne, że kiedy mam jakieś przeczucie ono się spełnia? - zapytała zdenerwowana Madison.

Przemyślałam jej pytanie przez chwilę i zupełnie bez zastanowienia wypaliłam:

- Może odpowiedź na to zdobędziemy u tego Christiana?

Jeydon popatrzył na mnie z podejrzliwością a Madison zrobiła dziwną minę.

- Co to za koleś?

Zająknęłam się i upuściłam głowę.

- Christian Figher prowadzi księgarnię na obrzeżach San Francisco. Trzyma na zapleczu księgę plemienia Diemonts.

- Co? - wybuchnęli moi przyjaciele.

- Przepraszam, że wam o tym nie powiedziałam. Wyleciało mi to z głowy.

- To wcale cię nie tłumaczy. Kiedy pytaliśmy się ciebie czy dowiedziałaś się czegoś nowego odpowiedziałaś nie. Teraz jakoś przez przypadek o nim powiedziałaś... czyli musiałaś sobie przypomnieć. - powiedziała niespokojnie Mad.

- A ty wcale nie wspomniałaś Miriam czemu nie było mnie w pracy! Prawie mnie wylała! - sprzeciwiłam się jej.

- Słucham? Mira dobrze o tym wie, byłam ,,u Betty" i wyjaśniłam sprawę! - krzyknęła. Miałam jej coś odpowiedzieć ale nagle wtrącił się Jeydon.



- Chwila. Jaka Mira?

- Mira Loglend, rzecz jasna. Nasza szefowa. - parsknęła Madison wywiercając mi dziurę w brzuchu.

- Mira Loglend należy do Diemontów.

Poczułam ucisk w żołądku. Dowiedział się.

- Nie ogarniam. - wydukała zdekoncentrowana Madison.



- Pracujecie u demona.

- Skąd wiesz? - zapytałam udając zaskoczoną.

- Dzisiaj rano w restauracji pojawił się Merlon. Wracając od Andrewa spotkał Tiffanego. Grożąc mu, że zabije jego córkę dowiedział się, że potomek mieszka w San Francisco.

- I co dalej? - spytałyśmy z Madison.

- Powtarza się sytuacja sprzed kilkunastu lat. Potomek ma sprzymierzyńca, który tak naprawdę jest diemontem. Tym diemontem okazała się Miriam. Podobno dziecko demona zjawiło się w jej sklepie. I nie było samo. Za jego plecami stał duch Rose Luvery.

- Dała jej znak, że to 666 potomek. - dokończyła Madison.

Stałam zamurowana i dręczona wyrzutami sumienia. I znów moje plany legły w gruzach i znów mam ochotę zginąć. Nawet teraz. Czy dobrym rozwiązaniem nie byłoby się przyznać?



Nie.

- Jutro jedziemy do tego Christiana. - poinformował nas Jay. Od razu zaprotestowałam.

- Pojadę sama. - wydukałam. Obrażona Madison i zdziwiony Jeydon popatrzyli na mnie i po chwili jeden z moich przyjaciół zapytał :



- Dlaczego?

Stałam w miejscu i nie miałam pojęcia co odpowiedzieć. Nerwowo zaczęłam mówić:

- Myślę, że dobrze by było abyśmy się jutro rozdzielili. Powinniście przycisnąć Tiffanego by powiedział wam więcej a jeśli tego nie zrobi to weźmiecie namiary na innych z Diemontów a Toma się pozbycie. Ja tymczasem pojadę do tego Christiana.

- Masz racje, Cher. - powiedział Jeydon bez chwili zastanowienia.

Mad zmierzyła mnie uważnie wzrokiem. Jednak po paru sekundach i ona przyznała mi racje.

- Niech będzie.

Pokiwałam lekko głową i wyszłam na balkon. Poczułam powiew zimnego i jesiennego już powietrza. Panowała ciemna, głęboka noc. Jedynie światełka na Golden Gate nadal się paliły. Patrzyłam na tą zatokę, na ten las, zachwycałam się pięknem tego miasta. Dlaczego nie można cofnąć czasu i stać się zwykłym człowiekiem? Czemu musiałam zostać stworzona na tej mszy? Czy po śmierci trafię do piekła?

- Cześć. - burknęła Madison. Zdezorientowana odwróciłam wzrok.

-Hej. - odpowiedziałam.

- Ja naprawdę przekazałam wszystko Miriam. - wyjaśniła trochę łagodniejszym tonem. - Spojrzałam jej w oczy. Nadal widziałam w niej Rose - moją matkę, podkreślam.

- A mi strasznie głupio, że nie powiedziałam wam o tym Christianie. Miałaś racje. Pamiętałam o nim cały czas.

Pokiwała głową.

- Wiesz, mam przeczucie... - zaśmiała się. - Tak znowu. Mam przeczucie, że coś przed nami ukrywasz. Zachowujesz się inaczej niż parę dni temu.

Miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Na moim sercu ciążył kamień wielkości kuli ziemskiej. Tak bardzo chciałabym powiedzieć o wszystkim Madison. Wiem, że nie zabiłaby mnie od razu tak jak Jeydon.

- Jest coś o czym powinniście wiedzieć. - zaczęłam ostrożnie. - Ale nie potrafię wam o tym powiedzieć.

- Nie byłoby ci łatwiej jeśli powiedziałabyś to coś tylko mi? - spytała łapiąc mnie za dłoń. W moich oczach pojawiły się łzy. Zaczęłam się dławić. I wreszcie zaczęłam łkać.

- Madison, ja ... nie mogę.

- Możesz mi ufać. Zatrzymam to tylko dla siebie ale proszę pozwól mi zrozumieć...

- Jestem... jestem diemontem. - wyjąkałam cicho. Nie liczyło się dla mnie czy przyjaciółka wyrzuci mnie przez balkon, czy wbije mi nóż w plecy. Cieszyłam się, że wreszcie to powiedziałam. Ulżyłam sobie.

- Co? - wyjąkała. Patrzyła na mnie pustym wzrokiem. Nie mogłam z niego odczytać.

- Proszę, nie mów Jayowi. Sama to zrobię ale jeszcze nie teraz. Błagam...

Spodziewałabym się wszystkiego ale nie tego co zrobiła. Rzuciła mi się w ramiona i wyszeptała:

- To nie ma znaczenia. Nie jesteś demonem.

Uśmiechnęłam się i obie zaczęłyśmy płakać. Ja ze szczęścia, że wreszcie moja przyjaciółka poznała prawdę. Madison z żalu, że niedługo już mnie tu nie będzie.
 
 
 
 
Dedykacja dla Sztyletnicy - wiem, że ty też zaakceptowałabyś mnie gdybym  okazała się być takim demonem.... Hmm polubiłabyś mnie jeszcze bardziej ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz