poniedziałek, 31 marca 2014

Rozdział 3

 



      Fałszywy spokój

 
 
 
 
 
                                                - Cholerny kran. - powiedziałem wściekły. Woda tryskała mi prosto w twarz. Już od ponad godziny klęczałem w łazience cały umoczony. Cierpliwość powoli wygasała, podtrzymywałem ją faktem, że wieczorem trzeba się umyć. Miałem nadzieję, że naprawa kranu nie będzie trwała więcej niż pół godziny - przeliczyłem się. Dlaczego Carlos tak bardzo ją zaniedbał? Nie powinien zostawiać łazienki w tak strasznym stanie, ponadto liczył na to, iż jakiś głupek jak ja będzie miał serce nad nią ślęczeć. Mocno zdenerwowany wziąłem kurki w dłonie jeszcze raz i mocno zakręciłem. Woda nie kapała już na umywalkę ale gdy się ją odkręcało zamieniała się w istny wodospad. 
                                   Wstałem z kafelek i wyszedłem z łazienki. Przede mną były drzwi, te, których Peleponer zabraniał otwierać. Gdy tak na nie patrzyłem przypominał mi się pewien moment w moim dzieciństwie. Bodajże miałem zejść po konfiturę do piwnicy w swoim domu. Starszy brat zawsze straszył mnie, że na dole czeka na mnie zły duch a gdy ja tylko go zobaczę natychmiast mnie pojmie i zabierze do piekła. Wiem, absurd. Absurd dla dorosłego człowieka, nie sześcioletniego dziecka. Teraz kiedy stałem już jako dojrzały mężczyzna i patrzyłem na zniszczone lekko drzwi wydawało mi się, że nie ma rzeczy, której mógłbym się bać. Dlatego więc ruszyłem śmiało do przodu. Złapałem za klamkę. Usłyszałem pukanie do drzwi.
                                                - Naprawdę? - zadałem pytanie losowi. Zirytowany zaciągnąłem klamkę do siebie i szybkim krokiem udałem się do korytarza. Byłem bardzo ciekawy kto chciał mnie odwiedzić. Z Carlosem widziałem się całkiem niedawno a nikogo innego w pobliżu nie znałem. Wątpię, że to ktoś z ryneczku. Otworzyłem drzwi.
                                                - Witam. Nazywam się Johann Jacob Sheppelin. Czy dobrze zrozumiałem, że chciał pan ze mną porozmawiać? - spytał starzec. Tak jak słyszałem z ust Carlosa mężczyzna ten wyglądał tragicznie i chorowicie. Dałbym mu dziewięćdziesiąt lat. Miał pomarszczoną skórę, oblaną płatami dziwnych barw. Jego oczy były białe. Chyba niewidomy - pomyślałem.
                                                 - Tak. Proszę wejść. - zaprosiłem go do środka. Rozejrzał się po wnętrzu domu i powiedział:
                                                 - Dawno tu nie byłem. Wydawało by się, że minęło sto lat. - z jego gardła wydobył się chrapliwy śmiech. Zadziwiony zauważyłem, że ubrany był w czarny płaszcz. Czy ci ludzie naprawdę nie czują upału? Zaprowadziłem towarzysza do salonu i razem usiedliśmy na znajdujących się tam kanapach.
                                                - Napije się pan? - zapytałem grzecznie.
                                                - Nie piję alkoholu. - przyznał.
                                                - Chodziło mi raczej o herbatę. - uśmiechnąłem się poruszony błyskotliwością starszego pana.
                                                - Ach, nie. Dziękuję ale proszę spokojnie wyjaśnić mi na jaki temat chciałby pan ze mną rozmawiać? - popatrzył na mnie tak jakby był widomy. Tak jakby doskonale wiedział, że przerażał mnie swoją obecnością i wyglądem.
                                                - Carlos Peleponer wynajął mi ten dom na wakacje. Podczas jazdy tu zdążył opowiedzieć mi streszczoną jego historię. Domu, rzecz jasna. Ciekawy jestem szczegółów a podobno pan je zna. Pomyślałem więc, że może będzie pan zgodny mi je zdradzić? - patrzył na mnie cały czas w ten sam sposób, nie zmieniając nawet postawy ciała. Miałem niemal wrażenie, że nie oddychał, co było oczywiście abstrakcyjne.
                                                - Jest pan pewny? - spytał wreszcie.
                                                - Jak niczego na świecie. - odparłem rozpierając się wygodnie na fotelu.
                                                - Proszę więc zająć wygodnie miejsce. To będzie dość długa historia a podczas mojego mówienia proszę nie zadawać pytań. To wtrąca mnie z tematu a zważając na mój wiek trudno będzie mi znów w niego wejść.
                                                - Jasne, rozumiem.
                                                - Owy dom, w którym właśnie się znajdujemy wybudowany został w 1828 roku przez Daniela Hoffmana. Niby zwykłego, cichego mężczyznę pisarza. Ludzie zawsze traktowali go jak dziwaka. Siedział tu całe dnie próbując stworzyć bestseller. Żadnego nigdy nie napisał a uznania wśród mieszkańców nie zdobył. Był więc nieszczęśliwym człowiekiem tłoczącym się w tym ogromnym domu. Pewnego dnia usłyszał pukanie do drzwi. Uradowany poszedł je otworzyć. Ujrzał bowiem mężczyznę przedstawiającego się jako Hans Tresckow. Proponował on dwanaście milionów dolarów w zamian za to, że Hoffman szybko się wyprowadzi. Ten zaś zafascynowany faktem, iż stał się bogaczem wyniósł się w ciągu niecałej godziny. Hans jeszcze tego samego dnia wprowadził się tutaj wraz ze swoją żoną, Anną Barbarą Thierin. Jej imię i nazwisko znałem jako jedyny z ich znajomych. Hans był moim bliskim przyjacielem więc znałem przyczynę tajemniczości jego żony. Widzisz, Tresckow bardzo kochał Annę i za żadne skarby nie dałby jej nikomu skrzywdzić. Przeszłość ich jednak decydowała o tym, że kobieta ta musiała pozostać anonimowa. Miała wroga i to dość potężnego. Była nim  jej matka. Thierinowie należeli do tych świętych rodzin z tradycjami i ustalonymi zasadami. Anna kiedy zaszła w ciążę z Hansem i urodziła pierwsze dziecko wprowadziła w rodzinie poważną kłótnię. Matka kobiety zabiła ich syna w 1821 roku. Wtedy już nie żyła. Jako duch opętała tego człowieka. Wiem, że to może brzmieć bardzo abstrakcyjnie ale to prawda. Hans wtedy zabrał małżonkę tutaj. Wprowadzili się w 1830 roku. Moi przyjaciele obawiali się, że matka znajdzie swoją córkę a wraz z nią jej drugie dziecko urodzone w 1800 roku. Na szczęście mieli chwilowy spokój. Żyli tutaj całkiem spokojni gdy nagle Anna  zaczęła dziwnie się zachowywać. Miewała boleści głowy, widziała różne, nierealne rzeczy, sądziła, że  ich domu jest jej matka próbująca zabić Jacoba - jej syna. Hans twierdził, że żona gada już ze starości głupoty i nie traktował ukochanej poważnie. Kobieta umarła w 1875 roku. Tresckow zwołał lekarza, który nie mógł stwierdzić przyczyny śmierci jego żony. Wściekły wdowiec dopiero wtedy pojął, że Anna miała rację. Ten dom ją zabił. Przeklął go i w tym samym roku się z niego wyprowadził. Jego syn postanowił, że tu zostanie. Umarł trzy miesiące później. Dwadzieścia lat posiadłość Hoffmana stała pusta, do czasu gdy się nią nie zainteresowałem. Przez prawie kolejne dwadzieścia lat dbałem o niego i troszczyłem. Towarzyszył mi Carlos, który go wykupił. Zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy może być przez pana nie zrozumiałych ale opowiedziałem panu tę historię jak najlepiej umiem.
                                                 - Czy mogę zadawać pytania? - spytałem cicho wstrząśnięty tym co usłyszałem. Mieszkałem w jakimś przeklętym domu?!
                                                 - Tak, oczywiście.
                                                 - W którym roku urodziło się ich pierwsze dziecko?
                                                 - O ile dobrze pamiętam chyba w 1799 roku.
                                                 - Ile więc lat miała Anna?  - towarzysz uśmiechnął się mizernie i odpowiedział:
                                                 - 15. - to dlatego jej rodzice tak bardzo byli wzburzeni. - Pewnie dobrze pan teraz podejrzewa, że to był właśnie ich powód, dla którego zaczęli nienawidzić i przeklinać własne dziecko.
                                                  - Jakie ma pan dowody na to, że matka Anny zabiła jej syna jako duch? Nie sądzi pan, że brzmi to nieprawdopodobnie? Staruszek nie zmieniając pozycji, powiedział:
                                                  - Dowód ma pan u siebie w domu. - popatrzył na książkę Carlosa leżącą na stole. Zostawiłem tam ją po przyjściu z centrum.
                                                  - Chodzi panu o tą powieść? - zapytałem niedowierzanie.
                                                  - Tak. Dokładnie o nią. Proszę nie robić takiej miny.
                                                  - Naprawdę nie rozumiem w jaki sposób...
                                                  - Jeśli pan zacznie ją czytać, co oczywiście odradzam przypomni pan sobie tą rozmowę i zrozumie, że popełnił pan błąd. Jeszcze nie jest za późno by stąd uciec, Oliverze. Masz jeszcze szansę. Mężczyzna przekroczył granicę rozumu i mojej cierpliwości dlatego wstałem i dość jasno dałem mu do zrozumienia, że ma opuścić mój dom.
                                                  - Nie życzy pan sobie słuchania prawdy dość prostej do zrozumienia więc zanim wyjdę powiem ci tylko, że zakazany owoc może i jest zakazany ale najlepiej smakuje. - po tych słowach odprowadziłem towarzysza do drzwi i umiarkowanym głosem go pożegnałem.
                                                  - Jeśli będziesz ze mną chciał kiedykolwiek porozmawiać, powiedz Carlosowi. On przekaże ci wiadomość. - popatrzyłem na niego zniecierpliwionym wzrokiem. - Trzymaj się przy zdrowiu, Oliverze.
Trzasnąłem drzwi.
                                           Ten cały Sheppelin był szaleńcem. Pewnie ta cała historia o Hansie Tresckow i Annie Thierin jest zmyślona. Carlos jak i ten starzec kłamie. Próbują zwędzić jakiegoś półgłupka i wywęszyć od niego pieniądze. Zacząłem kląć jak szewc więc postanowiłem, że dla relaksu wyjdę na plażę. Zamknąłem drzwi wyjściowe i skierowałem się  na tył domu. Niebo powoli nabywało pomarańczowo - fioletowego koloru a słońce nieśmiało chowało się chmurami. Taki widok chciałem zachować w swojej pamięci do końca życia. Usiadłem na nagrzanym piasku i wyciągnąłem do przodu nogi. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w szum oceanu. Nadal nie byłem pewien czy to nie morze. Przypomniałem sobie nagle o moim śnie w pociągu. Tam też byłem nad wodą, trzymałem w dłoni książkę. Wtedy wydawało mi się, że to pamiętnik ale teraz gdy mam w domu powieść Carlosa jestem prawie przekonany, że to ona mi się wyśniła. W dodatku ta kobieta z obu marzeń sennych. Zdaje się, że była ona taka sama.
                                                       - Oliver...
                                               Wystraszony rozejrzałem się wokół. Nikogo nie widziałem a głos pochodził gdzieś stąd. Ktoś pewnie robi sobie żarty. Ponownie zamknąłem oczy.
                                                       - Oliverze... - to kobieta. Jestem pewny. - Znajdź mnie. Jestem blisko... - przyjemny głos, taki hipnotyzujący. Oczarowany wstałem i zacząłem iść. Szedłem w niewiadomym kierunku. Chciałem ją spotkać, zobaczyć, poczuć, dotknąć. Moje nogi same podążały, one znały drogę.
                                                        - Gdzie jesteś? - pytałem.
                                                        - Oliverze.... Otwórz oczy. - szepnęła.
Tak zrobiłem.
Byłem w domu.
Przede mną stały drzwi.
Drzwi od piwnicy.






Moi drodzy to już 3 rozdział, pisanie ostatnio idzie mi jak burza a moje palce bolą od stukania na maszynie!
Piszcie jak podoba wam się ta historia!
Pozdrawiam,  chora Mroczna Kraina ....




 

piątek, 28 marca 2014

Rozdział 2



                                         Urocza wyspa





                                         Obudził mnie niezwykle jasny promień słońca. Wpadał on przez otwarte okno w sypialni. Całe pomieszczenie sprawiało wrażenie zbyt białego i dobrego a nawet przyjemnego co zupełnie kontrastowało z tajemniczym mrokiem tego domu. Spojrzałem na zegar wiszący na ścianie. Nadchodziła ósma a ja jeszcze nie byłem naszykowany na wyjście z Carlosem. Miał mnie dzisiaj oprowadzić po wyspie.
                                           W żółwiowym tempie wyczołgałem się z dość niewygodnego łóżka i podreptałem do okna. Odsłoniłem firankę i ujrzałem piękne, morskie fale. Kołysały się na niebieskiej otchłani niczym spowolnione wahadełko jednocześnie wprawiając patrzącego w stan hipnozy. Przywołałem do siebie obrazy z ubiegłej nocy, jakie towarzyszyły mi podczas snu. Był tylko jeden z moją osobą w roli głównej i jakąś kobietą, której twarzy nie pamiętam. Jedyne co jeszcze zapamiętałem to to, że byliśmy razem w tym domu, siedzieliśmy przy stole w kuchni. Nie byliśmy małżeństwem czy parą zakochanych, wręcz przeciwnie, nie znaliśmy się, byliśmy sobie obcy.  Ona tylko śmiała się ze mnie w sposób nieco przerażający a ja zachowywałem się tak jakby jej tam nie było. Nie zawracałem sobie dłużej głowy tym snem ani dziwnym zdarzeniem ubiegłego wieczoru dlatego odsunąwszy się od okna otworzyłem szafą w którą zdążyłem wpakować ubrania i wyjąłem spodnie do kolan i białą podkoszulkę. Na zewnątrz słońce świeciło pełną parą a ja myślałem, że zaraz mnie roztopi. Jestem ciekaw czy Carlos ponownie ubierze ten swój pogrzebowy niemal garnitur.
                                             Gdy miałem już na sobie przygotowane ubranie wyszedłem z sypialni i skierowałem się w kierunku kuchni. Bardzo ją lubiłem, przypominała bowiem kuchnie te ze starych domów moich rodziców. Dzieciństwo to najgorszy i zarazem najpiękniejszy okres z życia człowieka. Pozostawia po sobie wspaniałe wspomnienia, których nie można pozbyć się w przyszłości. Cały czas o nich myślisz i chcesz żeby wróciły  jednocześnie zdając sobie sprawę, że to niemożliwe.
Otworzyłem lodówkę i wyjąłem z niej platonkę jajek. Poczułem wielką ochotę na jajecznicę. Miejmy nadzieję, że jedzenie tu jest dobre. Zaparzyłem sobie herbaty, wczorajsza bardzo mi smakowała. Nie zdążyłem upić nawet łyka, ponieważ ktoś głośno zapukał do drzwi. Odrobinę zirytowany wyszedłem na korytarz i szybkim krokiem podążyłem by je otworzyć. Tak jak się skrycie domyślałem, przyszedł po mnie Peleponer. Od razu zauważyłem, że jest ubrany w to samo co wczoraj. Równo z otworzeniem drzwi, kłąb ciepłego wręcz parnego powietrza buchnął mi prosto w twarz. Kolejny raz pogłowiłem się jak można ubrać tyle warstw co Carlos. Miałem go o to zapytać gdy odezwał się pierwszy:
                                        - Oliverze a ty jeszcze nie gotowy? - spytał zaglądając w głąb domu. Mogłem przysiąc, że na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
                                        - Właściwie to nie. Zaraz będę jadł śniadanie. - poinformowałem go i zaprosiłem do środka.
                                        - Widzę, że trochę posprzątałeś. - powiedział wchodząc do kuchni.
Właściwie to nie tknąłem w nim ani ani jednego kąta. Dom natomiast promieniował czystością. Jeszcze wczorajsze, małe kłębki kurzu leżały w ciemnych zakamarkach. Dzisiaj natychmiast ich nie było. Tak jakby ktoś tu wszystko oczyścił.
                                        - Ja...
                                        - No dobrze, nie tłumacz się. Każdy mężczyzna musi od czasu do czasu zająć się domem. - roześmiał się.
                                        - Chcesz trochę jajecznicy? - zadałem mu pytanie chcąc zmienić temat rozmowy.
                                        - Nie, najadłem się przed wyjściem. - zapewnił. - Chcę cię dzisiaj zabrać na ryneczek wyspy. Jest niedaleko ale podejrzewam, że  będziesz chciał zrobić coś w domu.
                                        - Odrestaurować łazienkę, to na pewno. - założyłem sobie na talerz dwie łyżki śniadania i usiadłem przy stole obok Carlosa.
                                        - Oczywiście, jest w tragicznym stanie. Powiedz jak minęła ci noc? - wytężył wzrok. Dopiero wtedy zauważyłem, że są jasno błękitne. Zadziwiające... Wczoraj wydawały się być czarne.
                                       - Zasnąłem dość szybko, żadnych pobudek więc można powiedzieć, że udanie.
Pokiwał głową i podrapał się po brodzie.
                                       - Nie jest ci za gorąco? - zapytałem nagle. Carlos spojrzał na swoje ręce i nogi a po chwili odpowiedział:
                                       - Pogoda tutaj potrafi się zmienić w ciągu dwóch sekund.
                                       - Zauważyłem wczoraj. - wziąłem do ust ostatni kęs jajecznicy. Następnie wstałem i ruszyłem do sypialni po plecak. Były w nim pieniądze, paszport, woda i notatnik.
                                Ostatni raz przemyślałem czy mam ze sobą wszystko i nie czekając ani chwili dłużej wyszedłem z domu. Chciałem odejść od niego nie zamykając drzwi ale Carlos ostrzegł mnie, że rabusi na wyspie nie brakuje. Dlatego właśnie przekręciłem zamek i ruszyliśmy wzdłuż ścieżki, która prowadziła do miasta. Miasta? Nie, raczej centrum wyspy. Nie wiedziałem gdzie dokładnie się kierujemy więc spytałem o to Peleponera:
                                       - Przedstawię ci kilku moich znajomych, zaprowadzę na świetny kiermasz książek. W zależności gdzie i co będziesz chciał zobaczyć. Myślę, że do czternastej się wyrobimy. - odpowiedział.
                                       - Czytasz? - spytałem towarzysza skręcając w lewo. W oddali można było dostrzec wieżyczkę kościoła.  Jeszcze wczoraj jej nie było.
                                       - Jestem pisarzem. - przyznał z lekko uniesioną głową.
                                       - Wydałeś coś swojego? - popatrzyłem na niego zaintrygowany.
                                       - Owszem. Powieść nosi tytuł ,, Oddaj mi swoją duszę".
                                       - Tytuł sugeruje, że jest to fantastyka, prawda?
                                       - Nie. Opisałem tam historię opartą na faktach. Historię naprawdę przerażającą. - mówił tajemniczym tonem głosu. Z jednej strony był markotny, z drugiej zafascynowany.
                                       - Koniecznie  muszę ją przeczytać. - oznajmiłem towarzysko. Na twarzy Carlosa pojawił się lekki uśmieszek.
                                       - Nie radziłbym.
                                       - Dlaczego?
                                       - Nie chciałem wyjść na samochwałę ale powieść ta zadziwiająco wciąga. Wpadasz w dół i znajdujesz masę korytarzy z których nie ma wyjścia. Decydujesz się na pewną śmierć psychiczną.
                                      - Czy nadal mówisz o książce? - zapytałem nie czując powagi słów jakie starał się mi przekazać. Jeszcze wtedy nie wiedziałem co to znaczy śmierć rozumu.
                                     - Tak Oliverze. Nie wierz tylko w to co widoczne bo właśnie to najbardziej oszukuje.
                                    - Nie rozumiem. W jaki sposób wierzę w książę? Czy w ogóle można w nią wierzyć? - zapytałem zdezorientowany i zbity z tropu. Chyba zaczynam rozumieć dlaczego ludzie traktują go jak szaleńca.
                                    - Widzę, że musisz się jeszcze bardzo wielu rzeczy nauczyć. Jeśli tak bardzo pragniesz to pożyczę ci ją. Wiedz jednak i pamiętaj, że cię ostrzegałem. - mówił nie patrząc mi w oczy. Rozglądał się na boki jakby czegoś szukał. Może uciekł przed rozwiniętym tematem?
Postanowiłem, że przestanę go już dręczyć pytaniami i skupię swoje myśli nad innym dylematem.
                                   - Gdzie ty właściwie mieszkasz? - spytałem gdy od centrum dzieliły nas już tylko dziesiątki metrów.
                                   - Niedaleko ciebie. Właściwie to parę kilometrów od głównej ścieżki. Mam bardzo ładny dom, ponieważ wybudowany był całkiem niedawno. Kiedyś zaproszę cię na obiad. - uśmiechnął się serdecznie. Ja pokiwałem głową i spojrzałem na centrum. Na przeciwko nas stał niski dosyć kościół z wysoką, wąską wieżyczką, Po jego prawej i lewej stronie widoczne były stragany z najróżniejszymi produktami. Począwszy od warzyw do gramofonów, ciuchów do maszyn pisarskich. Za straganami targowymi widać było podłużny namiot z wiszącym plakatem: KIERMASZ KSIĄŻEK. URATUJ NAS!!!
                                  - Kogo mamy uratować? - zapytałem nie rozumiejąc przekazu tego wykrzyknienia.
                                  - No jak to kogo? Oczywiście, że książki. Ludzie ostatnio je palą. Biedne tracą duszę, jaką ktoś kiedyś w nie włożył.
                                  - Nie wiedziałem, że one żyją. - powiedziałem rozbawiony słowami Carlosa.
                                  - Widzisz, jakoby, że jestem pisarzem wiem co nieco o ich wnętrzu. Póki sam nie zaznasz mocy płynącej z każdej strony nie będziesz w stanie zrozumieć ich sensu istnienia. - prawił.
                                  - Dużo czytam. - przyznałem nie zgadzając się z jego zdaniem.
                                  - Sęk w tym, że trzeba odróżnić czytanie od czytania.
Osłupiały przystanąłem.
                                  - No właśnie. - powiedział sam do siebie. -  Można czytać litery bądź przekaz i tajemnicę. Nie ma książki z której byś czegoś się nie nauczył. Wystarczy dobrnąć głębiej, tam gdzie nie zawsze wszystko jest jasne. Może kiedyś zrozumiesz to co teraz do ciebie mówię. - wyciągnął rękę i wskazał pierwszy stragan. - Potrzebujesz coś do jedzenia?
                                   - Tak. W mojej lodówce są tylko trzy jajka, masło i bekon. - zaśmiałem się.
                                   - Więc przedstawiam ci Mary Wildman, moją starą znajomą. - podeszliśmy bliżej kobiety. Wyglądała ponuro i staro. Tak jakby nie żyła.
                                   - Miło mi. - powiedziałem uśmiechnięty. Ta zaś kiwnęła głową i zapytała:
                                   - Co podać? - głos jej był niepokojący i wyczerpany.       
                                   - Trzy kilo ziemniaków, dwa pomidory i ogórki. - wyrecytowałem. Kobieta zaczęła powoli nakładać w torebkę owe jedzenie a gdy wszystko leżało już przede mną - zważone - staruszka ponownie się odezwała:
                                    - Pięć dolarów. - spuściła wzrok i skupiła go na deskach podłoża straganu. Miałem szczerą ochotę zapytać ją o stan zdrowia i samopoczucie ale obecność Carlosa nieco mnie krępowała. Pomyślałem sobie, że następnym razem kiedy zjawię się tutaj pierwsze co zrobię to udam się do tej kobiety. Wyglądała naprawdę niepokojąco.
                                    - Proszę. - podałem jej należną kwotę. Kiedy wyciągnęła dłoń, zauważyłem cięcia na jej nadgarstku. Popatrzyłem na nią zaniepokojony, natomiast ona jakby nie zorientowana schowała pieniądze w kieszeń fartucha i ponownie opuściła wzrok. Bez słowa odeszliśmy od straganu - Carlos wyraźnie był zniecierpliwiony i czymś zaniepokojony.
                                    - Co się jej stało? - zapytałem gdy staliśmy przy stoisku z pieczywem. Chleb sprzedawał grubawy, siwy mężczyzna z brodą. On także pozbawiony był iskry radości. Jedyne co udało mi się wyczytać z jego twarzy to to, iż pragnął wypoczynku. Na jego czole widoczne były zmarszczki.
                                    - Miała trudne życie. Jej mąż zostawił ją samą z synem, który dość niedawno zmarł.
                                    - To straszne. A jemu? Czemu jest taki sam jak ta kobieta?
Carlos odrobinę wzruszony odpowiedział:
                                    - Ma raka. - przeszedł mnie dreszcz. Mimo gorącego powietrza poczułem chłód. Kiedy kupiłem bułki poprosiłem towarzysza abyśmy udali się do namiotu z książkami.
                                    - Płaci się tam dużo? - spytałem licząc na nieco inną odpowiedź niż tą, którą otrzymałem.
                                    - Niestety tak. Autorzy nie mają co jeść a co dopiero tacy, którzy tu pracują. Myślę jednak, że gdy zaznaczę iż jesteś moim przyjacielem obniżą cenę. - pokiwałem głową. Czułem, że to nie w porządku. Panuje wojna, ja wyjeżdżam na luksusowe wakacje a inni umierają z niedostatku.
                                     - Nie musisz niczego mówić. Zapłacę ile będzie trzeba.
                                     - Solidny i człowieczy z ciebie człowiek. - przyznał z powagą. Ominęliśmy stragany z jedzeniem. Zamiast postoju z ciuchami wybraliśmy kiermasz książek. Wnętrze namiotu oświetlone było słabą lampką, stojącą na ladzie sprzedającej. Kobieta ta wyglądała nieco lepiej niż miejscowi. Gdy tylko nas zobaczyła, uśmiechnęła się i powiedziała:
                                     - Witam panów serdecznie. Proszę wejść i uratować jedną z tych biedaczek. - Carlos podziękował jej ukłonem i odszedł dalej. Zostawił mnie samego. Nawet mi to pasowało. Mogłem wreszcie odetchnąć i poczuć się wolny. Jeszcze wtedy nie miałem pojęcia dlaczego.
                             Poszedłem wzdłuż pierwszego rzędu stolików na których ułożone w stosy były książki. Wszystkie z nich wyglądało znajomo. Tak jakbym je czytał lub co najmniej oglądał. Pierwsza, która zwróciła moją uwagę nosiła tytuł: Wśród skalistych wzgórz. Uśmiechnąłem się do niej i wziąłem w rękę. Na odwrocie okładki spoczywała naklejka z ceną: 20 dolarów. Zmierzałem dalej obserwując uważnie każdy stosik. Nie chciałem uniknąć jakiegoś bestsellera. Gdy dotarłem do końca trzeciego rzędu skupiłem swój wzrok na czerwonej grubej okładce ,, Zanim weźmiesz mnie w ramiona, odpędź demona". Tytuł może nie brzmiał przekonująco ale mimo to postanowiłem, że tą również kupię.  Szukałem dalej. Po około pięciu minutach udało mi się zebrać jeszcze cztery powieści. Jedna o opuszczonym domu, druga o zakazanym uczuciu, trzecia opowiadała o psychopacie. Ostatnia zaś, czwarta należała do Carlosa Peleponera. Przynajmniej mogłem domyślać się po tytule : ODDAJ MI SWOJĄ DUSZĘ.  Imię i nazwisko autora nie było wydrukowane. Rozejrzałem się i sprawdziłem czy Carlos jest gdzieś w pobliżu. Kiedy zobaczyłem go parę rzędów dalej natychmiast go zawołałem. Gdy podszedł blisko zadałem mu pytanie:
                                       - To twoja książka, prawda?
                                       - Owszem. - popatrzył na grzbiet okładki i dodał - Ach, o to ci chodzi. No cóż nie chciałem by ludzie wiedzieli kto ją napisał.
Popatrzyłem zdumiony i zapytałem dlaczego.
                                        - Widzisz ludzie tutaj nie są godni zaufania a plotki dość szybko się roznoszą. Jak wirus opanowujący wszystkich mieszkańców.
                                        - Co mogliby powiedzieć?
                                        - Wiedzieliby, że wszystko co opisałem tutaj - wskazał na książkę - przydarzyło się mnie. W dodatku naprawdę. Niczego w niej nie wymyśliłem.
                                        - Coraz bardziej zaczyna mnie ona ciekawić. - poczułem się lekko zmęczony. Odszedłem od rzędów i podążyłem do kasy.
                                        - Ile za nie zapłacę? - spytałem miłą kobietę.
                                        - Sto trzydzieści dwa dolary. - wstrząśnięty wyciągnąłem z kieszeni gotówkę i podałem ją kobiecie. Po dziesięciu minutach byliśmy w połowie drogi do domu. Przez cały czas czułem dziwne mrowienie i pieczeni w miejscu w którym trzymałem czwartą powieść.





Dedykacja dla mojej siostry Einstain!
Tylko dla ciebie się tak staram.
Pozdrawiam wszystkich czytelników.
Czy wy jeszcze tu jesteście?

poniedziałek, 3 marca 2014

Rozdział 1

                                   ,, Przerażająca cisza"

                    


                                                                                                                     Santa Barbara, lipiec 1915 r.


                                Tego samego dnia zajrzałem do ogrodu. Ciemna gęstwina dębów, krzewów i posągów, skryta za dużą, żelazną bramą była najstraszniejszą częścią całej posiadłości. Takie odniosłem wrażenie przekraczając próg ogrodu. Wydawało mi się, że stojące tu posągi czyszczone były jakieś sto lat temu. Gruba warstwa kurzu przykrywała całą sylwetkę rzeźby, sprawiając nawet, iż nie można było dostrzec rysów twarzy. Jednym, który zainteresował mnie najbardziej był posąg przedstawiający płytę nagrobną. Na jej ścianie wygrawerowane były inicjały:
                                                                  J.P.S. i A.B.T.
                                Nie miałem pojęcia co mogły znaczyć owe litery. Poszedłem dalej, ciekaw co jeszcze kryje ten ogród. Gdzie tylko się obejrzeć wysokie cyprysy i krzewy kolczaste. Na niebie pojawiły się czarne chmury, które były totalnym zaskoczeniem tego pięknego i ciepłego dnia. Postanowiłem, że zostanę tu do momentu, kiedy zacznie padać.
                                 Tajemnicze to miejsce nie miało dużej powierzchni. Ów posąg, który zainteresował mnie jako pierwszy stał na samym środku ogrodu. W jego północnej części miejsce zajmowała reszta rzeźb, w południowej brama a przy niej ciernie, zaś na wschodzie i zachodzie świerki i krzewy. Czemu więc uważałem ten ogród za straszny? Sam nie wiem. Może to przez mgłę, która napływała w momencie otworzenia bramy albo cichych szeptów jakie zdolny byłem usłyszeć po dokładnym wsłuchaniu.
                                     - Co pan tu robi? - jak z transu wybudził mnie głos Carlosa. Odwróciłem się do niego przodem i miło uśmiechnąłem.
                                     - Podziwiam. Ten ogród naprawdę robi wrażenie. - mój towarzysz pokiwał głową i powoli do mnie podszedł. Ubrany był w ten sam garnitur co rano.
                                     - Ma pan rację, choć szczerze przyznam, że nigdy tu nie wchodziłem. - wzdrygnął się.
                                     - Dlaczego? - spytałem zaskoczony.
                                     - Bałem się. - kiedy rzuciłem mu podejrzliwe spojrzenie, wyjaśnił - Nie wygląda na przyjazne miejsce. - parsknąłem śmiechem.
                                     - Proszę mi tylko nie mówić, że wierzy pan w duchy.
                                     - Panie Oliverze, głupcem jest człowiek uważający świat paranormalny za fikcję. - podszedł do centralnego posągu. - A jakie jest pana zdanie?
                                     - Nie wierzę w Boga ani inne wymyślone stworzenia. Wie pan co oznaczają te inicjały? - zapytałem.
Mężczyzna popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem i odpowiedział:
                                      - Nie. - po czym odwrócił się i zaczął iść w kierunku bramy. - Chodźmy się rozliczyć. - wydukał.
Zmuszony opuściłem ów tajemniczy ogród i zmartwiony uświadomiłem sobie, że Carlos kłamie. Jego twarz i wyraz oczu kiedy spytałem go o litery zdradzały jakieś uczucia. Najwyraźniej uczucia dla niego zbyt ważne i bolesne by odpowiedział szczerze na moje pytanie. Kolejną, niepokojącą rzeczą był fakt, iż Peleponer zdawał mi się człowiekiem materialistą, co bardzo przekreślało moją wizję przyjaźni.
                                       Kiedy weszliśmy do domu, przeszył mnie dreszcz. Temperatura zdecydowanie spadła. Widziałem w salonie kominek, muszę go jak najszybciej rozpalić.
                                     - Zanim pan policzy, proszę przedłużyć pobyt tutaj do 5 sierpnia. - zwróciłem się do Carlosa, kiedy usiedliśmy przy stole w kuchni.
                                     - Wspaniale. - wyraźnie uradował się właściciel. Wyjął zeszyt i zaczął wyliczać kwotę, którą miałem zapłacić mu za wynajem na cały miesiąc.
                                     Gdy Carlos miał zajęcie, ja przysłuchiwałem się całemu domowi, mając złudną nadzieję, że może w końcu usłyszę coś ciekawego. Mimo rozczarowania byłem pewny co do jednego. Każdy pokój miał swoją duszę. Czekał tylko aby został sam - wtedy ją ujawniał. Po pięciu minutach miałem  dość wysłuchiwania ciszy i zacząłem rozmowę.
                                     - Może panu pomóc? - po chwili skarciłem się za to pytanie, gdyż mogłem wyjść na człowieka złośliwego.
                                      - Już kończę. - wybełkotał. - Dobrze. Należy się 200 dolarów. Cena obejmuje zakwaterowanie, opłatę za czynsz i prąd.
                                     - To bardzo mało, jednakże ja nie narzekam. - wyszczerzyłem się, zastanawiając czy może nie pomyliłem się co do Carlosa. Odszedłem od stołu i podążyłem po walizkę. Zostawiłem ją przy drzwiach wejściowych. Teraz już jej tam nie było.
Dziwne. Przecież do domu nikt nie wchodził, a ja jestem pewien, że zostawiłem ją właśnie tutaj. Były w niej pieniądze, które miałem zapłacić za wynajem. Jak wytłumaczę to Carlosowi? Wściekły otworzyłem drzwi prowadzące na zewnątrz i sprawdziłem czy aby tam nie zostawiłem walizki. Niestety tam też jej nie znalazłem. Zamykając wejście, zdziwiony zauważyłem, że ów zaginiony przedmiot stoi tuż przy mojej nodze. Schyliłem się po niego i wróciłem do kuchni. Przy stole czekał zirytowany właściciel.
                                       - Przepraszam, że tak długo to trwało ale nie mogłem jej znaleźć. - wskazałem walizkę.
                                       - W porządku. - powiedział zmieniając swój wyraz twarzy na znacznie milszy. Uśmiechnięty usiadł na krześle. Położyłem walizkę na stole i wyjąłem z niej czarny portfel. Jego zawartość wynosiła 500 dolarów.
                                       - Proszę. - podałem Carlosowi do ręki należną kwotę. Uradowany mężczyzna spojrzał na pieniądze i je dokładnie przeliczył.
                                       - Proszę się nie obawiać, nie jestem oszustem. - zapewniłem.
                                       - Oczywiście, wierzę ale wie pan, lepiej sprawdzić.
Pokiwałem głową i czekałem aż Peleponer odłoży banknoty na stół. Kiedy wreszcie to zrobił, zapytałem:
                                       - Może się pan czegoś napije? Zdążyłem pójść do sklepu.
                                       - Poproszę herbaty. - powiedział.
Wstałem od stołu i skierowałem się ku kuchence. Podgrzałem wodą i wlałem do szklanki. Następnie wrzuciłem torebkę z herbatą i postawiłem szklankę przed Carlosem. Ten podziękował i spytał:
                                      - Jest pan zadowolony z tego, że pan tu jest?
                                      - Jasna sprawa. Wypadek i śmierć mojej córki i żony bardzo mnie wewnętrznie zniszczył. Potrzebowałem wakacji.
                                      - Bardzo panu współczuję. No właśnie, przecież nie będziemy wiecznie mówić per ,,pan". Proszę przejdźmy na ,, ty" .
                                      - Oliver. - wyciągnąłem dłoń w kierunku właściciela.
                                      - Carlos. - uściskał mnie. - Właściwie to nie moje prawdziwe imię. Naprawdę nazywam się Peter. - pokiwałem głową.
                                       - Wie pan co mnie najbardziej bawi? - Carlos chrząknął.
                                       - Nie mam pojęcia, mnie natomiast bawi to, że nie potrafi pan mówić słowa Carlos. - powiedział ucieszony.
                                        - Czemu tu nie zamieszkałeś? Przecież to piękny dom. - spytałem, popijając herbatę.
                                         - Widzisz mimo jego uroku... jak to powiedzieć. Boję się go.
Zachłysnąłem się i wybuchnąłem śmiechem.
                                         - Czemu się boisz? Duchy nie istnieją a nawet jeśli to na pewno nie ma ich tutaj. To zbyt łagodne miejsce.
                                       Niespodziewanie okno w kuchni otworzyło się a ciepły podmuch wiatru zdmuchnął pieniądze Carlosa ze stołu. Ten zaś nieco zlękniony, wyszeptał:
                                        - Widzisz?
                                        - Nie, czuję tylko przeciąg. - w tym momencie uświadomiłem sobie pewną rzecz. Strasznie wiało, bynajmniej nie z okna. Wstałem od stołu i wyszedłem z kuchni. Na przeciwko mnie, drzwi wejściowe były otwarte. Na oścież. To dziwne, bo kiedy wracałem się po walizkę dokładnie je zamykałem. Pewnym krokiem ruszyłem przed siebie, zapalając jednocześnie wszystkie kinkiety. Pewnie zerwała się bryza morska... Na pewno. Innego wytłumaczenia nie ma. Trzasnąłem drzwiami i ponownie zamknąłem na wszystkie spusty. Nie oglądając się na boki wróciłem do mojego towarzysza.
                                           - Jest pan bardzo odważny, muszę przyznać. - powiedział.
                                           - Dziękuję, od czasu śmierci mojej żony i córki nie wierzę w Boga ani inne paranormalne stworzenia.
Peleponer przyjrzał mi się badawczo i upił łyk herbaty.
                                           - Już mówiłem co o tym sądzę. Przy okazji wybacz, że znowu zwróciłem się do ciebie per ,, pan".
                                      -  Nie ma za co. Sam nie potrafię się odzwyczaić. Więc panie Carlosie, czego się pan jeszcze boi? - zapytałem.
                                      - Wszystkiego co nie pochodzi z naszego świata. Tylko takich zjawisk nie można wytłumaczyć. - w jego oczach pojawił się biały płomyk. - Proszę usunąć ze swojego słownika słowo pan, w porządku?
                                      - Tak. Przepraszam. - uśmiechnąłem się.
                                      - A ty Oliverze, co cię straszy?
                                      - Nic. Absolutnie nic. - Carlos upił łyk herbaty.
                                      - Nie ma człowieka, który niczego by się nie bał. Tacy już jesteśmy. Mali, wredni, strachliwi. - mówił z przekonaniem.
                                      - To ja chyba jestem wyjątkiem. - odparłem utwierdzony w swoim przekonaniu. Takie zdanie ukształtowało mi życie i nie mam zamiaru go podważać. - Wiesz, kiedyś się bałem wielu rzeczy.
                                       - A to ciekawe. Zacząłem już myśleć, że od maleńkiego jesteś taki chojrak.
                                       - Bałem się zasnąć. Zamknięcie oczu i oderwanie się nieświadome od tego świata przyprawiało mnie o dreszcze. Najbardziej drażniły mnie sny. Co noc odwiedzała mnie w nim czarna, zakapturzona postać z kosą. Mogłem śmiało wnioskować, że była śmiercią. Pamiętam, że zabierała mi coś dla mnie ważnego, coś bez czegoś nie potrafiłem dalej żyć. Tą rzeczą były uczucia. Miłość, szczęście, cierpnie, ból - to wszystko przestawało istnieć. Miałem wtedy osiem lat a więc był ze mnie dzieciak i nikt nie przejmował się moim strachem przed zaśnięciem. Matka mówiła, że powinienem zacząć się modlić bo wygaduję bzdury, uważała bowiem, że sny nie istnieją - sama ich nigdy nie pamiętała. Ojciec zaś zajęty był swoją pracą. Przez pewien czas sen ten jeszcze wracał, z latami objawiał się coraz rzadziej aż kompletnie zniknął. Mimo tego nadal się bałem. Codziennie zadawałem sobie pytanie czy może mam coś do zrobienia przed zaśnięciem? Robiłem wszystko by powieki same się nie zamknęły. To uczucie bezsilności wywołanej przez zabranie mi duszy było okropne. Chciałem powiedzieć owej postaci, żeby mnie zostawiła ale nie mogłem gdyż w sobie czułem pustkę. To znacznie gorsze od strachu. Wiesz kiedy mój lęk minął? Wtedy kiery straciłem żonę i córkę. Dokładnie w tym samym dniu ponownie doświadczyłem uczucia pustki. Owa śmierć ze snu odwiedziła mnie w rzeczywistości, zabierając wszystko co miałem. Moją miłość, szczęście. Nie pożałowała mi też bólu i cierpienia, gdyż tracąc bliskich tracisz samego siebie. Nie znasz wtedy goryczy czy słodkości. Pytasz jedynie Boga czemu to nie ty zginąłeś? Przecież one były niewinne. Nie otrzymałem odpowiedzi po dzień dzisiejszy. Właśnie dlatego nie wierzę w niebo. Taki jest powód mojej jak to nazwałeś odwagi. 
                                         - To zaskakujące. Nigdy nie powiedziałbym, że człowiek, który nie jest pisarzem potrafi tak pięknie mówić i dobierać słowa. Mógłbyś mnie wielu rzeczy nauczyć, Oliverze.
                                         - Dziękuję. Mam do ciebie pytanie. - zwróciłem się w jego kierunku.
                                         - Tak?
                                         - Kiedy przyjechałeś na stację powiedziałeś, że to nie z tobą jest coś nie tak ale z dzisiejszą ludzkością. O co dokładnie ci chodziło?
                                         - Głównie o to, że mam inne poglądy patrzenia na świat niż miastowi. Pamiętam jak moja matka powtarzała mi iż nie powinienem dążyć do bycia takim samym jak wszyscy ale do tego by stworzyć osobną jednostkę. Była bardzo mądrą kobietą. Później została opętana.
                                         - Jak to opętana? - zapytałem zaciekawiony. Carlos lekko się uśmiechnął, podrapał po głowie i wyszeptał, nachylając się ku mnie.
                                         - Myślałem, że nie lubisz historii o paranormalnych rzeczach?
                                         - Powiedziałem, że w nie, nie wierzę a nie, że ich nie lubię. - wlepiłem wzrok w Carlosa czekając na jego odpowiedź.
                                         - To dość straszna historia...
                                         - Przestań gadać bzdury. Straszne to może być życie, kiedy zabiera nam najbliższych. - mówiłem mając przed oczyma ciała zmarłej córki i żony.
                                         - To stało się z dnia na dzień. Pierwszego wyglądała normalnie, również tak się zachowywała. Drugiego coś w nią wstąpiło. Miała takie czarne oczy, bladą twarz, wyglądała jak duch. Pamiętam jak krzyczała nieludzkimi głosami, jak rzucała się po pokoju. Była w niej siła wyższa, nie pochodząca z tego świata.  Pamiętam, że jednej nocy poszła do kuchni i wzięła nóż. Stała nad łóżkiem mojego ojca, na szczęście ją zauważyłem. Jeśli bym jej nie powstrzymał, najpewniej zabiłaby go. Jej stan był bardzo poważny. Mój ojciec wezwał księdza. Próbował on coś zdziałać ale na próżno. W moją matkę wstąpiło wiele demonów. Dręczyły ją praktycznie cały dzień. Aż pewnego dnia, umarła. Lekarze nie wiedzieli jaka jest dokładna przyczyna jej zgonu. Pewne było natomiast to, że owe potwory ją zniszczyły.
                                          - Współczuję ci, że coś takiego przeżyłeś ale bez urazy, słyszałem gorsze historie. - powiedziałem niewzruszony.
                                           - Musiałbyś zobaczyć to na własne oczy.
Pokiwałem głową. Może i miał rację? Takie rzeczy się zdarzają a każdy, który tego doświadczył wyraźnie mówi, że opętanie jest bardzo przerażające.
                                           - A jak doszło do śmierci twoich bliskich? - spytał Carlos pijąc ostatni łyk herbaty.
                                           - Wypadek samochodowy. - burknąłem. Nie lubiłem opowiadać o ich śmierci.
                                            - Przepraszam, że pytam. - odrzekł Carlos.
                                            - W porządku. Nic się nie dzieje. Kiedy zapoznasz mnie z tym Sheppelinem?
                                            - Nie prędko. Jak już tłumaczyłem, jest poważnie chory. - pokiwałem głową. W tym samym czasie usłyszeliśmy kościelne dzwony, które były dla mnie zaskoczeniem.
                                             - Nie widziałem tu kościoła. - na co Peleponer uśmiechnął się dziwacznie. Spojrzałem na ścianę i zauważyłem, że nastała nas północ.
                                             - Już jest tak późno? Tak miło mi się z tobą rozmawiało, że zapomniałem wrócić do domu. - roześmiał się chrapliwie a jego oczy stały się bardziej czarne. Jak oparzony wstał od stołu i powiedział - Wybacz ale muszę iść. Cieszę się, że zostajesz dłużej. Jutro rano przyjdę po ciebie i oprowadzę po wyspie.
                                             - Super. - poprowadziłem go do drzwi wyjściowych. Na korytarzu panowała egipska ciemność. Carlos wypadł z domu jak oparzony. Wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego. Zamknąłem drzwi i jeszcze raz sprawdziłem czy na pewno dobrze. Ani drgnęły a więc uspokojony odwróciłem się. Chciałem iść do sypialni gdy nagle coś mnie zatrzymało. W kuchni, na przeciwko mnie stała jakaś postać. Było ciemno. Nie mogłam dostrzec jej twarzy ale byłem przekonany, że ktoś tam jest. Nagle na wysokości głowy pojawiły się dwie, złote, lśniące kropeczki.
                                               - Kim jesteś? - zapytałem głośno. W odpowiedzi usłyszałem śmiech. Podszedłem do kinkietu i go zapaliłem. A gdy ponownie spojrzałem w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała ów podejrzana postać, nikogo nie zobaczyłem. To pewnie omamy. Jestem zmęczony - tłumaczyłem. Lecz nadal czułem na sobie czyjeś spojrzenie.





Rozdział jak widzicie bardzo długi. Miałam ogromną wenę, ale tak to już jest jak się dorwie do maszyny do pisania. Niestety nie dodałam zdjęcia, które mogłoby odzwierciedlać okładkę, żadne nie pasowało. Proszę piszcie co sądzicie o tym co tutaj napisałam. Dedykacja dla wszystkich czytelników. Dobranoc!
M.K.

:)