wtorek, 6 sierpnia 2013

Rozdział 26

- Co mam wziąść? Chyba sobie żartujesz! Nie będę spała w jakimś robaczanym lesie. Fuj! - skrzeczała wieczorem Madison. Pakowaliśmy się na naszą wycieczkę. Jutro o piątej rano wyruszamy do mojego domu i Białej Willi.  - Madison nie denerwuj mnie! Będziesz spała w namiocie. Koniec kropka. - zarządził Jay a dziewczyna rzuciła coś do niego niezrozumiale i poszła dalej się pakować.  Po dwóch godzinach wszyscy spotkaliśmy się u Madison - pierwszy raz zobaczyłam jej pokój! Na podłodze walały się ubrania, buty ( same glany i martensy) a na jednej ze ścian powiesiła plakat zespołu muzycznego MEGADETH. Jako ,, jaskiniowiec " nie miałam w domu internetu. Musiałam słuchać tego co wujkowie. Jedyną z płyt jaka wpadła mi w ucho była płyta Adele. I tak właśnie zaczęłam jej słuchać.  Dziewczyna zaparzyła nam herbaty, sama zaś wypiła coca cole. Wytłumaczyła się tym, że dba o nasze zdrowie a nadmiar dwutlenku węgla w organiźmie źle na nas wpływa. Kochałam jej poczucie humoru, przy niej czułam się sobą. I to nie sobą, która jest skryta, nieśmiała, chowa się w kątach. Jestem sobą - dziewczyną, która wie czego chce.  - Cher możesz spać na fotelu a ty Jay... Byłeś ostatnio dla mnie niemiły. Znajdź sobie jakieś miejsce. - bąknęła.  - Madison to nie w porządku. Jeydon nie może przecież spać na podłodze. - rozejrzałam się po pokoju. No cóż... fotel na, którym miałam spać był dwuosobowy. Chyba nic się nie stanie jeśli ... - Możesz spać ze mną. - zaproponowałam cicho. Madison zagwizdała a chłopak uśmiechnął się skrycie i odpowiedział: - Dzięki. To nie żaden problem? - N...- zaczęłam ale Madison mi przeszkodziła:  - Oczywiście, że nie. Cher będzie zaszczycona, przystojniaku. - puściła do mnie oko a ja się zarumieniłam.  Po kąpieli i wyjaśnieniu Mad o tym czego się dowiedzieliśmy dzisiejszego dnia, położyliśmy się do łóżek. Starałam się nie myśleć, że za moimi plecami leży Jay. Czułam na ciele jego ciepły oddech. Zamknęłam oczy. Nagle usłyszałam szept: - Dobranoc.  Uśmiechnęłam się.  *** Leżałam na piasku w Baker Beach. Słyszałam cichy wiew wiatru i szum wody. Powoli wstałam z plaży i otrzepałam się. Po chwili ktoś powiedział: - Luvery?! No gdzie jesteś? Bawisz się w chowanego? - to Jack Halley. Dokładnie ten sam głos. Z kim w takim razie rozmawiał? Rozejrzałam się i zobaczyłam, że Halley stoi w miejscu i nerwowo wodzi wzrokiem. Nagle za jego plecami stanęła olśniewająco - straszna Rose.  - Jestem tutaj. - odezwa się bardzo spokojnym głosem.  Mężczyzna przełknął narastającą w gardle gule i zamaszyście odwrócił się by uderzyć kobietę z pięści. Rosalie zaśmiała się i rozbawiona wydusiła: - Nie można zabić ducha. - zrobiła przerwę. Skupiła się i niewiem jakim cudem popchnęła Jacka aż ten runął. Mężczyzna kaszlnął, wypluwając z ust piasek. Rose dokończyła: - Ale można zabić ciebie.  Wściekła zaczęła sypać na niego piasek. Mężczyzna krzyczał, połykając go jednocześnie. Nie potrafiłam opisać tego co czułam. Z jednej strony współczułam mu z drugiej zaś strony rozumiałam Rose. Kobieta po pewnym czasie usiadła na nim okrakiem i zaczęła drapać jego ciało. Halley wiercił się i próbował wyrwać z ,, objęcia " Rosalie. Gdy Jack leżał ostatkiem sił a z jego twarzy i rąk skapywała krew, Luvery splunęła mu prosto w twarz. Mężczyzna już się nie poruszył. Przestał panikować i błagać o wybaczenie. Umarł. Zamordowała go Rose Luvery.  Wizja jeszcze się nie kończyła a fakt, że byłam niewidoczna sprawił iż pobiegłam do nich bliżej i obserwowałam co Rose zrobi z ofiarą. Policja przecież nie może jej znaleźć. Dość dziwne. Duch kobiety wpełznął w ciało Jacka i zaczął nim sterować. Szłam teraz ulicami San Francisco. Ludzie co jakiś czas gapili się na idącego, zakrwawionego mężczyznę i pytali czy wszystko w porządku. Rose nie zwracała na nich uwagi, była zdeterminowama. Nagle czas przyspieszył. Stałam przed jakimś budynkiem. Wielki, zniszczony, biały, wokoło las. To Biały Dom! Rose Luvery w ciele Jacka Halleya weszła do środka. Po dziesięciu minutach z powrotem ją zobaczyłam. Była sama, w swoim ciele.  Nikt nie wchodził tu od 1994 roku. Nic dziwnego, że policja nie znalazła martwego Jacka Halleya.  *** - Cher, ile razy mam cię budzić? - usłyszałam przez mgłę wołania Madison. Potrząsnęłam nieświadomie głową i zupełnie powróciłam na ten świat. Otworzyłam oczy, zerwałam się z łóżka i jednym ruchem pobiegłam do łazienki. Obmyłam twarz zimną wodą i spojrzałam na siebie w lustro. Byłam potargana. Pod oczami wisiały mi worki. Opuściłam wzrok i ujrzałam, że mam zaciśnięte dłonie. Mimowolnie je rozluźniłam a na czyste, błękitne kafelki wysypał się piasek. Zaczęłam go zbierać ale przynosiło to słabe efekty więc poszukałam w łazience zmiotki. Znajdę ją prędzej w kuchni. Tylko, że nie chcę rozmawiać teraz o moim śnie z przyjaciółmi. Była już pewnie późna godzina a my musimy wyruszyć do lasu! Zgarnęłam ręką tyle piasku ile mi się udało i zaczęłam czesać szczotką Mad swoje loki. Spięłam je w kitkę, podmalowałam trochę oczy tuszem przyjaciółki i wyszłam z łazienki. Włożyłam na siebie ciemną bluzę i czarne spodnie a na stopy zielone vansy. Wszystko to należało do Madison.  - Która jest? - spytałam gdy wychodziliśmy z hotelu.  - Spokojnie. Dopiero czwarta. - wyjaśnił Jay. Odetchnęłam przypominając sobie, że tej nocy spał obok mnie. Znów oblał mnie rumieniec. Chłopak na szczęście tego nie zauważył, ruszył do przodu w kierunku postoju taksówek. - Będzie szybciej. - oznajmił zatrzymując którąś z nich. Wsiedliśmy do samochodu a Jay poprosił kierowcę aby zatrzymał się przy samym lesie.  Obserwowałam za oknem całe San Francisco. Przejeżdżaliśmy nawet obok Baker Beach, przez serpentynę, która tak mnie zafascynowała pierwszego dnia tutaj. Przypomniałam sobie, że dziś miałyśmy pracować u Miriam! Od 9 do 15, czy jakoś tak.  - Madison, czy my dzisiaj nie miałyśmy być w pracy? - spytałam. Dziewczyna uśmiechnęła się i wytłumaczyła: - Zadzwoniłam do niej dzisiaj rano.  Pokiwałam głową. Nadal nie rozgryzłam czemu sklep nazywa się ,, u Betty" skoro nasza szefowa na imię ma Miriam. No cóż, to chyba najmniejszy problem. Ciągle nie powiedziałam Jeydonowi i Madison o moim śnie. Zrobię to. Jak będziemy szli w kierunku mojego domu. Może spotkam Andrewa Albinosa?  - Wysiadamy. - Mad puknęła mnie lekko w ramię. - Dzisiaj jesteś jakaś nieobecna.  Gdy Jay zapłacił kierowcy za jazdę i gdy postawiliśmy pierwsze kroki w lesie, opowiedziałam przyjaciołom o moim nocnym ,, koszmarze". I o tym, że ciało Jacka Halleya jest w Białym Domu, do którego dzisiaj idziemy. To trochę przerażające. Moi towarzysze jednak nie zrazili się tym co im powiedziałam. Szliśmy dalej.   - Wiecie co. Jak znajdę tego demona przez, którego muszę tułać się po lesie to się z nim roprawię. - mówiła Mad.  - Chyba demon rozprawi się z tobą. - odpowiedział jej Jeydon.  - Ja zaraz rozprawię się z wami jak nie przestaniecie! - powiedziałam rozbawiona. Moi przyjaciele wybuchnęli śmiechem a echo niosło się jeszcze przez parę minut.  - Jak myślicie która godzina? - spytała Madison po jakiś dwudziestu minutach. - Myślę, że dochodzi szósta. - odezwał się Jay.  - Jestem ciekawa czy wałęsa się gdzieś tutaj Andrew. - powiedziałam rozmyślona. - Bills jest w lesie?! - krzyknęła spanikowana Mad. Jeydon poklepał ją lekko po czole i odpowiedział: - Oczywiście, że nie. Andrew Albinos, były mąż Jessici.  - Aaa. To wszystko wyjaśnia.  Stłumiłam uśmiech.  - Może jak pobiegniemy to będzie szybciej? - zaproponowałam. Jeydon chętnie się zgodził, tylko Madison ciągle marudziła. Wreszcie udało się ją przekonać. Rzuciliśmy się w las. Poruszaliśmy się tak szybko, że ledwie widziałam swoich towarzyszy. Po dłuższym czasie odwróciłam lekko głowę by sprawdzić czy nadal ze mną są. Gdy ich ujrzałam trochę zwolniłam.  - Co się tak wloczecie? - zapytałam rozbawiona.  - Biegniemy tak już z godzinę! - poskarżyła się Madison. - Jestem zmęczona. - Jesteśmy na miejscu. - Jay wskazał dłonią biały budynek.  - Szybko nam to poszło. - oznajmiłam. Wtedy jak uciekałam do San Francisco zeszło mi o wiele więcej czasu.  No tak, jeszcze długi kawał do domu... Mam iść sama.  - To jak się dzielimy? Nie jestem pewna czy Cher powinna dalej biec sama. - powiedziała dziewczyna. Jay przez chwilę myślał aż w końcu powiedział: - Nie dzielimy się. Idziemy z tobą.  Podziękowałam im, że nie zostawią mnie tu samej i razem znów rzuciliśmy się w las. 






To prawdziwy las w San Francisco. Nigdy, przenigdy sama bym nim nie poszła. a wy? To kolejne zdjęcia:






Alex ! Pojawisz się w następnym rozdziale! :) 


2 komentarze:

  1. Super! :D czekam z niecierpliwością. Wiesz co? Ja bym się chętnie takim lasem przeszła xd wygląda bardzo tajemniczo i przyciągająco

    OdpowiedzUsuń
  2. La wygląda fajnie przeszłabym się, oczywiście sama.

    Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń