środa, 19 września 2012

Rozdział XXIV



                  Nie miałam wyboru. Tak naprawdę nadal go nie mam. Bo wolę umrzeć niż patrzeć jak cierpi ukochana osoba. Szkoda tylko, że nie jestem pewna co robić. Miałam pewną propozycję ale niestety nikt nie jest w stanie mi odpowiedzieć czy postępuję słusznie. Muszę zachować się odwrotnie. Jak Ciemne Światło.
                  Rozwinęłam swoje czarne skrzydła i leciałam. Zapominając o mamie, Northym, o Argie o dawnej Lav… Pamiętając tylko o nim. O Lorenie. Po mojej prawej stronie widzę już pierwsze oznaki bitwy. Na pierwszy rzut oka widzę Aarona jak z zaborczością uderza skrzydłem o Wodza. Tamten nie poddaje się i walczy dalej. Ku ostatku sił znajduje jakąś jej część by móc odepchnąć Aarona na parę metrów.  Uradowana, że Wódz tak szybko przybył na miejsce przyspieszyłam. Starałam się aby wylądować koło Heatha. Niestety nie mogłam go zobaczyć. Byłam za wysoko.
                    Ostrożnie i powoli wylądowałam przy leżącej Istocie. Leżała na brzuchu więc trudno było mi stwierdzić kto to taki. Lekko odwróciłam go stopą i przeraziłam się. Jego twarz była cała we krwi i zupełnie sina. Bez wyrazu, nic nie znacząca. Ciało poturbowane, z otwartymi ranami. Uklękłam obok ukochanego i wzięłam jego twarz w dłonie. Od razu otworzył oczy. Lecz nie były takie jakie kochałam i znałam przed paroma dniami. Czyste zło, czysta żółć. Z resztą tak jak moje… Grymas twarzy mówił mi, że powinnam się odsunąć. Lecz jak mogłam to zrobić wiedząc, że może nie przeżyć ani chwili dłużej? Teraz kiedy jest nieświadomy niczego i Aaron łatwo może go zabić ja miałam się tak po prostu poddać? Przypomniałam sobie zaraz o rzeczy, którą muszę zrobić. Dlatego odeszłam od Heatha mówiąc cicho:
                        - Zaufaj mi. Będzie dobrze.
Idąc w kierunku wroga nie wiedziałam co mam kolejno robić. Czy dobro plus zło może pokonać najsilniejszego wodza Piekieł na świecie? Przecież mam tylko cząstkę Białej Istoty. Z drugiej zaś strony czy nie lepiej uratować wszystkie Istoty, w tym Heatha, Argie, Reachel… niż tylko siebie patrząc jak wszystkich, których kochałam zginą? Przez ostatni czas w moim życiu chyba dojrzałam… Wcześniej nie wyobraziłabym sobie nawet jak można kochać złego. Teraz już wiem. Doskonale. Niemal tak, że można umrzeć.
Ale czy sama miłość pokona zło?
Czy jeden Anioł pokona ich tysiące?
Jak Lavende Purry wyobraża sobie siebie samą w bitwie z Aaronem?
Szanse są zerowe. Ba! Wcale ich nie ma. Ale warto spróbować. A szczególnie dla takiej Istoty jaką jest Heath, Argie czy Reachel.
                     Znajdując się w samym środku bitwy, odepchnęłam się stopami i zawisłam w powietrzu. Me czarne skrzydła rozwinęły się a wraz z nimi moja obawa o życie. To ten moment. Jestem gotowa.
                       - Stop! – wrzasnęłam. Głos mego kiedyś melodyjnego dźwięku, dziś zabrzmiał jak dźwięk potężnego basu. Oczy Upadłych wzniosły się znad pola bitwy i skierowały złowrogo na mnie. Uczucie tego było nie do określenia. Jednocześnie strach – przed atakiem Aniołów, - radość – że jeszcze nie zaatakowali. Aaron jako ostatni zmierzył mnie wzrokiem. Nie wydał z siebie żadnego odgłosu, po prostu podbiegł do Heatha i lekko przybliżył.
Jego dotyk może niemalże zabić – słowa Lorena obudziły mnie z natłoku myśli. Gdy ujrzałam jak palce Upadłego prawie dotykają ramienia ukochanego, z całą siłą i największą prędkością wdarłam na Aarona. Uderzyłam go skrzydłem w twarz, przy czym nawet się nie przewrócił. Jednak zdziwił się z jednego prostego powodu: Nie zabił mnie. Jego dotyk nie działał na mnie tak jak na inne Anioły. To dało mi pewną przewagę podczas bitwy. Uśmiechnęłam się.
                        - Czego chcesz Jasne Światło? – spytał zdenerwowany. Ze skroni leciała mu krew.
                        - Chcę sprawiedliwości.
                        - Jak chcesz to osiągnąć?
                        - Pokonując ciebie. - uniosłam brodę. Nie mogłam dawać po sobie znaki, że się go obawiam. 
Zaśmiał się szyderczo po czym ucichnął. Odwrócił się do mnie plecami i odszedł na parę metrów. 
Nie wiedziałam co robić. Pewnie zaraz niespodziewanie zaatakuje. A ja, jak mam się bronić? Odepchnąć go rękami? Pewnie mnie od razu zabije. Podczas moich przemyśleń nie zauważyłam nawet kiedy leżałam na ziemi. Aaron siedział na mnie i próbował udusić. Szybko go z siebie zrzuciłam i teraz to ja przejęłam pałeczkę. Chwyciłam go za gardło lecz nie chcąc zabić. Po prostu starając się chwilowo unieruchomić. I co teraz? - to pytanie cały czas krążyło mi po głowie. Hmm... Może poprosić o pomoc duchy? Czy wysłuchają mnie? Kiedy wołałam je aby obronić się przed Jerrym wszystko poszło ok. No właśnie... Gdzie jest Louis? 
                      - Gdzie twój przyjaciel co Aaronku? - spytałam sarkastycznie.
                      - Tam gdzie ty najpewniej chciałabyś być. 
Prychnęłam. 
,, Duchy, pomóżcie mi. Zwołajcie wszystkich i przyjdźcie mi z pomocą. Uwolnijcie Dobre Istoty od zła i pozwólcie żyć w spokoju". - mówiłam w myślach. ,, Proszę, posłuchajcie mnie" i ,, Wypędźcie zło!".
                     Po chwili obok siebie zauważyłam niewidzialne ciało duchów. 
Uśmiechały się do mnie promiennie jednocześnie dając ogromną otuchę. Przez me ciało przepłynęła fala ciepła. Przyjemnego ognia. Dodającego power do walki. Dlatego więc wstałam, uniosłam swe dłonie do góry, zapraszając duchy  do mego ciała. Kiedy wstąpiły w moją duszę i mnie całą jednym, dużym haustem odepchnęłam Aarona. On za to rozpadł się... A raczej podzielił na parę kawałeczków. To trochę dziwne ale w jednym z nich była... 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz