niedziela, 24 lutego 2013

Rozdział 5


W środku było jeszcze gorzej. Na starych meblach leżały kłęby kurzu a cała podłoga zrobiona była z desek, które skrzypiały za każdym krokiem.

Znajdowałam się teraz w nędznym przedpokoju, który nawet nie miał drzwi. Wejście do wielkiego holu było otwarte, stanowiło je tylko dwie, oddzielone od siebie ścianki. Na środku holu stały wielkie, szerokie i godne podziwu schody. Zrobione były z kafelek, które zaprzeczały drewnianym deskom. Aż strach pomyśleć co jest na pierwszym piętrze, skoro hol i przedpokój wzbudza mnie o boleści żołądka. Gdy zrobiłam krok na przód a drzwi same się zamknęły, głośno krzyknęłam.

- Chyba nie chcesz już wyjść, co? – zapytał cicho mój towarzysz.

Pokręciłam przecząco głową, za co zaraz się skarciłam. Andrew wziął mnie za rękę, zupełnie jakby przeczuwał, że sama dalej nie pójdę. Ruszyliśmy w kierunku schodów. Kiedy miałam wejść na pierwszy schodek, odruchowo spojrzałam się  w bok. I również za chwilę tego pożałowałam. Przed moimi oczami stała czarna, zakapturzona postać. Nie widziałam oczu, twarzy… Ale byłam przekonana, że usta wyginają się w kapryśnym i przerażającym uśmiechu.

Nagle zaczął stąpać w moim kierunku, jednocześnie wyciągając rękę. Wycofywałam się do tyłu i błagałam o pomoc. Zaskakujące było to, że nie mogłam wydusić z siebie głosu, byłam sparaliżowana. Czułam, że idę do tyłu ale tak naprawdę stałam w miejscu równie z otwartymi ustami i patrzyłam na postać, która właśnie dotknęła mojego policzka. Gdzie do cholery jest Andrew?

Miałam ochotę rzucić się do drzwi i jak najszybciej wyjść z tego przeklętego miejsca. Nerwowo spojrzałam w lewą stronę, gdzie powinien być przedpokój. Niestety ujrzałam tylko czarną ścianę. Odwróciłam głowę w prawym kierunku i tam też ujrzałam ścianę. Postać wiła się i przywarła do mnie. Syczała mi nad uchem i nuciła zadziwiająco znajomą pieśń. Nie rozpoznałam słów, jedynie melodię… Hipnotyzującą, mroczną jak z horroru. Demon zaczął wchodzić we mnie, początkowo dotykając mojego serca. Całe jego ciało było przezroczyste, więc mogło wejść gdziekolwiek. Czemu akurat wybrało sobie mnie? Nie mogłam nic zrobić.

Powoli zaczęłam czuć, że coś rozpala moje serce. Rozrywa je od zewnątrz. Nie mogłam oddychać, serce przestawało bić. Ugięły się pode mną kolana i upadłam.

Leciałam.

Bez końca…

 

***

1994, San Francisco

Rose Luvery wracała ze szpitala, z którego właśnie odebrała swoje dziecko. Teraz niosła je na swoich rękach, czując do niego obrzydzenie. Miała dwadzieścia lat gdy została zgwałcona i czuła się jakby ktoś odebrał jej resztę życia.

Nie może go wychować. Ba, ledwo co może na nie patrzeć. Najchętniej zostawiłaby je tutaj na ulicy. Ale nie chce być takim potworem jak ci, którzy ją skrzywdzili. Postanowiła, że odda je swojemu bratu. Zawsze chciał mieć dziecko a niestety jego żona była niepłodna. Miała się z nim spotkać w zaułku między kawiarnią a jakimś klubem nocnym. W nocy.

Nie zależało jej już na swoim bezpieczeństwu, chciała tylko pozbyć się tego demona.

Gdy stała oparta o mur starała się nie patrzeć na dziecko zawinięte w koc. Wypatrywała swojego brata a kiedy ujrzała jego twarz, nieśmiało pomachała. Zauważył ją od razu i szybko podbiegł.

- Jak ja cię dawno nie widziałem! – uściskał ją czule. Ale ona tego nie chciała. Odepchnęła go siłą i wysyczała:

- Masz zabrać tego bachora daleko od miasta! Nie chcę go widzieć na oczy… - i uciekła. Mężczyzna zdołał wykrzyczeć z oddali:

- A niech cię diabli, Rose.

***

- Tak więc, tam najpewniej musi być sypialnia właściciela ale chyba nie chcę tam wchodzić. – usłyszałam jak przez mgłę, głos Andrewa.

Nie miałam pojęcia kiedy się tu pojawiłam ani co się ze mną działo przez czas… w którym byłam nieobecna. Zupełnie tak, jakby ktoś celowo wyczyścił mi pamięć.

Ten ktoś był straszny, okrutny i niemal przypominał mi gościa ze snu. Czyli chyba walczyłam z samą Śmiercią.

Nie!

To obłęd. Przecież coś takiego w ogóle nie istnieje. Mam na myśli tą postać.

- Andrew, czy możesz mi coś do jasnej, ciasnej wytłumaczyć? – ryknęłam. Przestraszony chłopak odwrócił się do mnie twarzą i zrobił zdziwioną minę.

-Cher? Co się stało?

Wybuchnęłam zdenerwowanym i niespokojnym śmiechem.

- Przed chwilą coś mnie zaatakowało i spadałam i teraz nic nie pamiętam z dalszych wydarzeń bo chyba ktoś wyczyścił mi pamięć. Tymczasem stoję sobie tutaj a ty nawijasz o jakieś sypialni i jeszcze bezczelnie pytasz co się stało? – wykrzyknęłam pytaniem.

Andrew cofnął się o parę kroków i przestraszony powiedział zadziwiające słowa:

- Cher, ty byłaś tu… cały czas. – ponownie serce podskoczyło mi do gardła, w którym zrobiła się wielka gula.

Pokręciłam przecząco głową i zaczęłam biec. Nie celowałam się akurat do jakiegoś miejsca ale los sprawił, że wpadłam jak szalona do jakiegoś, chyba archiwum. Sama nie wiem co to było za pomieszczenie.

Pokój był dość jasny a na jednej ze ścian były przyczepione linki, które biegły aż do następnej ściany. Wisiały na niej zdjęcia. Przedstawiały one różne kobiety. Kobiet, które były przerażone, pobite i całe spocone. Każda z nich leżała na łóżku w dodatku przywiązana. Można było wywnioskować, że krzyczały. Świadczyły o tym otwarte usta i oczy błagające o pomoc. Pod każdym ze zdjęć były podpisy. Przechodziłam wzdłuż linki i je czytałam. Na pierwszej fotografii spostrzegłam rudą dziewczynę, nieco przy kości, nazywającą się Jessicą Albinos. Nie chciałam odzywać się i wołać Andrewa, bo wiem, że to tylko rozproszyło by mnie z dalszych obserwacji. Na następnym zdjęciu leżała kobieta o długich, również rudych włosach i piwnych oczach.  Spojrzałam na podpis pod obrazkiem : Rosalie Luvery.

Nie chciałam patrzeć na inne fotografie, bo dostrzegłam coś innego. Bardziej ciekawego.

Na stole, który stał przy małym oknie, leżała sterta dokumentów. Były pożółkłe, poniszczone a niektóre nawet podarte. Chwyciłam papier, który był w najlepszym stanie. Pochodził z roku 1994 –rok mojego urodzenia.

Sabat  czarownic

San Francisco, 1994.

Z dniem dzisiejszym urodzil nam sie 666 potomek naszego stwórcy Lucyfera. To dziewczyna, urodzona przez Rosalie Luvery. Kobieta sprawiala kłopoty podczas Czarnej Mszy, wiec po roku, gdy urodzila dziecko, została zamordowana przez czlonkow Rady.

Dane dziecka.

Imie: nieznane

Nazwisko: Luvery

Plec: kobieta

Kolor oczu: zielone

Kolor wlosow: rude

 Odrzuciłam spanikowana kartkę. Te dane, a przynajmniej dwie ostatnie informacje określały mnie. Ale nie. To przecież niemożliwe. Nie wiem jak się nazywam ale kobieta, która nazywała się Rosalie Luvery i ta, którą widziałam na zdjęciu nie była do mnie podobna. To pewnie jakaś inna dziewczyna, która po prostu ma rude włosy i zielone oczy.

Mimo to, wzięłam dokument i schowałam go do mojej podróżnej torby. Zgarnęłam też resztę dokumentów i połowę zdjęć. Za dużo informacji jest w tym domu. Musiałam jak najszybciej z niego wyjść. I nie obchodzą mnie moje głupie uczucia, które krzyczą: Zostań tu! To twoje miejsce!

 Wyszłam spanikowana z pokoju i biegiem rzuciłam się do drzwi wyjściowych. Nie czekałam na Andrewa. Sama wybiegłam z białej, strasznej rezydencji i skierowałam się ponownie do lasu. Teraz wydajającego się jeszcze bardziej podejrzanym.






Jak podobał wam się ten rodział??


Jeden z krajobrazów w San Francisco. Prawda, że pięknie? Na tym moście który jest na powyższym rysunku będzie miała miejsce romantyczna chwila .... Ale to dopiero w późniejszych rozdziałach :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz