- Więc jesteś pewna, że idziesz do
babci? – spytał mnie Andrew już po raz czwarty. Nie wierzył w moją bajeczkę, no
ale cóż… Ja nawet nie wiem czy mam babcię.
- W sumie to nie idę w jakimś
ustalonym kierunku. Ważne dla mnie jest to, żebym znalazła się w mieście. O co
chodziło Jamesowi, kiedy mówił, że jestem tą, którą szukacie? – zapytałam
przypominając sobie podejrzliwe słowa starszego mężczyzny.
- To było tylko przypuszczenie.
Wiesz, krąży taka plotka, że gdzieś w śród ludzi jest potomek Lucyfera.
- Kogo? – nie wiem kim był ten facet
ale samo brzmienie jego imienia przyprawiało mnie o dreszcze.
- Nie znasz Lucyfera, nie chodzisz do
Kościoła? –zadawał pytania na minutę. I co mam odpowiedzieć? ,, Wiesz, nie
wychodziłam z domu przez jakieś 17 lat, no może tylko do lasu na spacer ale i
tak nie mogłam pójść dalej niż 1 kilometr. Nie znam swoich rodziców, nawet
siebie nie znam. I nie, nie chodzę do Kościoła”.
- Nie znam go.
- To Szatan, teraz coś ci świeci? –
zapytał z pogardą w głosie.
- Tak już wiem o co chodzi. Ale jaki
potomek, nie rozumiem. – wyjaśniłam śmiało.
- W 1993 roku odbywały się sabaty
czarownic …
- Czarownic? Takich z miotłą i w
ogóle? – zdziwiłam się. Nie, przecież ktoś taki nie istnieje, no może tylko w
bajkach.
- Cher na jakim ty świecie żyjesz? –
zaśmiał się Andrew. – Czarownice – kobiety posiadające paranormalne moce.
Ewentualnie mogą być też to mężczyźni, ale przeważają kobiety.
- A sabot, czy jakoś tak?
- Sabat. – zaczął się szczerze śmiać.
– Jesteś naprawdę zabawna. Haha.
Chwilę musiałam poczekać aż się
uspokoi. W sumie to zaczynał mnie denerwować. Nie znam ludzi ale takie
zachowanie nie przypadało mi do gustu…
- Więc na tym sabacie, czyli
spotkaniu przyjeżdżała garść czarownic i czarowników z różnych stron świata.
Spotykali się głównie pod miastem, w podziemiach lub opuszczonych rezydencjach.
Urządzali tam czarne msze. Kojarzysz?
- Tak, wujek mnie o nich uczył… To
znaczy na religii się uczyliśmy.
- I nie znasz pojęcia, Lucyfer?
Przecież ta cała msza kręci się wokół niego.
Kiepsko wychodzą mi te kłamstwa ale
postanowiłam, że teraz nie będę się o nic pytała. Będę słuchać i nic więcej.
- Na tej czarnej mszy, sataniści
gwałcili kobiety specjalnie dla Szatana. Czarownice stały wokół łóżka na którym
leżała ofiara i nuciły mroczne pieśni. Z
takich obrzędów rodziły się dzieci z duszą demona. W 1993 roku urodziło się
takich 666. Trzy szóstki – znak Szatana. – dodał. – 665 już wytępiliśmy.
Pozostało jedno.
Spojrzał na mnie a ja na niego. To
straszne. Zabijać dzieci… Nawet ich nie znając.
- Kim jesteście?
- Wierzymy w Boga, jesteśmy
chrześcijanami.
- A wiecie gdzie go szukać?
- Niestety nie. Nie mamy nawet
pojęcia czy to dziewczyna, czy chłopak. Kiedy James zobaczył cię w tym lesie, w
dodatku samą i próbującą uciekać pomyślał, że może to ty jesteś potomkiem…
Zaczęłam się śmiać. Ja i dziecko
Szatana? Nie, to niemożliwe.
- Dobra, daleko jeszcze do miasta? –
zapytałam podekscytowana. Już chciałabym kogoś poznać, pójść z nim do kina i
pobawić się jak zwykła nastolatka.
- Jakieś trzy, cztery kilometry.
- Sporo już przeszliśmy. –
stwierdziłam.
- Fajnie nam się rozmawia, może
dlatego. – powiedział nieśmiało. - Dlaczego
uciekłaś z domu? – zapytał. Widać było, że to pytanie nurtowało go całą drogę.
- Mam dość już mieszkania w lesie a
rodzice nie pozwalają mi wychodzić do miasta. Zbuntowałam się i postanowiłam
ruszyć w drogę.
Pokiwał zrozumiale głową. Ale ja kłamię…
- Czemu tak się marnujesz? –
przystanęłam. Andrew początkowo nie wiedział o co chodzi więc postanowiłam, że
dokończę moje pytanie. – Jesteś całkiem przystojny i zabawny a pijesz sobie
piwo z jakimiś niedołęgami. Nie wolałbyś założyć rodziny niż tak żyć?
Spuścił głowę w dół. Gdy ją podniósł
zaczął mówić:
- Wiesz, ja kiedyś miałem rodzinę.
Ożeniłem się z Jessicą gdy miałem dwadzieścia lat.
Zakrztusiłam się.
- Ile masz lat?
- Prawie trzydzieści. – wyjaśnił
roześmiany.
- Żartujesz? Myślałam, że jakieś młodszy…
- Więc ożeniłem się z nią i chciałem
nawet mieć dziecko ale… w 1993, Jessica została ofiarowana na czarnej mszy…
Przeszły mnie dreszcze.
- Jak nie chcesz to nie musisz mówić,
wiem, że to dla ciebie trudne. – wyszeptałam nie patrząc mu w oczy. Nie
potrafiłam sobie nawet wyobrazić co teraz czuje Andrew. Ból, pustkę, nie mam
pojęcia…
- Nie chciałem tego dziecka… Mój
ojciec, który był pastorem również go nie pragnął. Jako chrześcijanin,
postanowiłem, że się go pozbędę. Zabiłem je.
Nie słuchał mnie, nadal kontynuował.
- Jessica była temu przeciwna. Mimo
to, że w nim była dusza Szatana to kochała je nad życie. Dlatego, gdy zabiłem
dziecko, odeszła ode mnie. Jessica mnie
zostawiła. – zaczął płakać. Poczułam się niekomfortowo. Było mi ciężko słuchać
tego co do mnie mówił ale wiedziałam, że potrzebuje wsparcia.
- Co się teraz z nią dzieje? –
zapytałam ale po chwili skarciłam się za to pytanie. Jak mogę jeszcze wspominać
mu o niej?
- Nie wiem, nie widziałem jej od
chwili rozwodu.
- Naprawdę ci współczuję. –
odpowiedziałam. – Nie potrafię cię do końca zrozumieć bo jeszcze nigdy nie
znalazłam się w podobnej sytuacji ale widzę, że jest ci bardzo trudno. Nie
pomyślałeś jednak, że może spotkasz jeszcze kogoś i ponownie się zakochasz?
Pokręcił przecząco głową.
- Nie potrafiłbym żyć w związku, nie
po tym co zrobiłem. Mogłem normalnie odejść ale nie zabijać…
- Dlaczego teraz to robisz?
Kontynuujesz to?
- Postanowiłem, że ukaram się i będę
się w tym męczył przez resztę życia. Wiem, że to okropne ale na to zasługuję.
Będę cierpiał jak to dziecko. Nigdy nie widziałem gorszego potwora.
Podeszłam do niego i sama nie wiem
dlaczego to zrobiłam ale przytuliłam go. Mimo nieprzyjemnego zapachu i
nieschludnego ubrania, moje serce zwyciężyło i nie potrafiłam tak stać i patrzeć
jak płacze…
- Dziękuję, ale musimy iść dalej. –
odsunęłam się powoli i nic nie odpowiedziałam. Musi sam dojść do siebie.
Znów ruszyliśmy w drogę. Patrzyłam
teraz już tylko przed siebie, nie chciałam spojrzeć mu w oczy. Sama ta sytuacja
była dla niego ciężka a ja tylko pogorszyłam sprawę. Nie powinnam się była go
pytać o Jessice. Przez to jeszcze bardziej się rozkleił. Gdy tak mierzyłam
wzrokiem drzewa i nieco jaśniejsze już niebo, biała plama rozlała się przed
moimi oczyma.
Fakt. Ta rezydencja była straszna i
nie zdziwiłabym się gdyby coś w niej straszyło. Nie zamierzam ukrywać swojego
strachu, dlatego powiedziałam do Andrewa:
- Możesz ze mną do niej wejść? – sama
nie wiem dlaczego chcę to zrobić. Te nieczysto białe ściany i stare, słabe okna
ciągnęły mnie w kierunku drzwi, które ledwo co trzymały się zawiasów.
Cała willa otoczona była lasem a za
nią stał mały pawilon. Żeby wejść na szeroki ganek rezydencji, należało wejść
po schodach. Widać, że przetrwały już parę dobrych lat, świadczyły o tym
wszelkie dziury i złamana poręcz. Dom
zbudowany był z cegieł, pomalowany na biało.
Okna ledwo trzymały się futryn a te
przy samym dachu, który był tego samego koloru co ściany, nie miały szyb.
- Trochę tu strasznie, co? –
towarzysz szturchnął mnie łokciem.
- Trochę? – zakpiłam ze słów Andrewa.
Odpowiedział mi tylko śmiechem a po
chwili wziął mnie za rękę i pociągnął w kierunku drzwi.
- Kto ma je otworzyć? – zapytałam. W
głębi duszy chciałam już być w środku.
Czemu tak się dziwnie zachowuję?
Czemu ten dom nie przyprawia mnie o dreszcze? Mój umysł podpowiada mi: To
miejsce czystego zła, nie możesz tu wejść. Zaś serce mówiło: Tam coś jest,
czuje przywiązanie do tego miejsca.
Nie zdążyłam się ostatni raz
zastanowić a już byłam w środku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz