czwartek, 21 lutego 2013

Rozdział 4


- Więc jesteś pewna, że idziesz do babci? – spytał mnie Andrew już po raz czwarty. Nie wierzył w moją bajeczkę, no ale cóż… Ja nawet nie wiem czy mam babcię.

- W sumie to nie idę w jakimś ustalonym kierunku. Ważne dla mnie jest to, żebym znalazła się w mieście. O co chodziło Jamesowi, kiedy mówił, że jestem tą, którą szukacie? – zapytałam przypominając sobie podejrzliwe słowa starszego mężczyzny.

- To było tylko przypuszczenie. Wiesz, krąży taka plotka, że gdzieś w śród ludzi jest potomek Lucyfera.

- Kogo? – nie wiem kim był ten facet ale samo brzmienie jego imienia przyprawiało mnie o dreszcze.

- Nie znasz Lucyfera, nie chodzisz do Kościoła? –zadawał pytania na minutę. I co mam odpowiedzieć? ,, Wiesz, nie wychodziłam z domu przez jakieś 17 lat, no może tylko do lasu na spacer ale i tak nie mogłam pójść dalej niż 1 kilometr. Nie znam swoich rodziców, nawet siebie nie znam. I nie, nie chodzę do Kościoła”.

- Nie znam go.

- To Szatan, teraz coś ci świeci? – zapytał z pogardą w głosie.

- Tak już wiem o co chodzi. Ale jaki potomek, nie rozumiem. – wyjaśniłam śmiało.

- W 1993 roku odbywały się sabaty czarownic …

- Czarownic? Takich z miotłą i w ogóle? – zdziwiłam się. Nie, przecież ktoś taki nie istnieje, no może tylko w bajkach.

- Cher na jakim ty świecie żyjesz? – zaśmiał się Andrew. – Czarownice – kobiety posiadające paranormalne moce. Ewentualnie mogą być też to mężczyźni, ale przeważają kobiety.

- A sabot, czy jakoś tak?

- Sabat. – zaczął się szczerze śmiać. – Jesteś naprawdę zabawna. Haha.

Chwilę musiałam poczekać aż się uspokoi. W sumie to zaczynał mnie denerwować. Nie znam ludzi ale takie zachowanie nie przypadało mi do gustu…

- Więc na tym sabacie, czyli spotkaniu przyjeżdżała garść czarownic i czarowników z różnych stron świata. Spotykali się głównie pod miastem, w podziemiach lub opuszczonych rezydencjach. Urządzali tam czarne msze. Kojarzysz?

- Tak, wujek mnie o nich uczył… To znaczy na religii się uczyliśmy.

- I nie znasz pojęcia, Lucyfer? Przecież ta cała msza kręci się wokół niego.

Kiepsko wychodzą mi te kłamstwa ale postanowiłam, że teraz nie będę się o nic pytała. Będę słuchać i nic więcej.

- Na tej czarnej mszy, sataniści gwałcili kobiety specjalnie dla Szatana. Czarownice stały wokół łóżka na którym leżała ofiara i nuciły mroczne pieśni.  Z takich obrzędów rodziły się dzieci z duszą demona. W 1993 roku urodziło się takich 666. Trzy szóstki – znak Szatana. – dodał. – 665 już wytępiliśmy. Pozostało jedno.

Spojrzał na mnie a ja na niego. To straszne. Zabijać dzieci… Nawet ich nie znając.

- Kim jesteście?

- Wierzymy w Boga, jesteśmy chrześcijanami.

- A wiecie gdzie go szukać?

- Niestety nie. Nie mamy nawet pojęcia czy to dziewczyna, czy chłopak. Kiedy James zobaczył cię w tym lesie, w dodatku samą i próbującą uciekać pomyślał, że może to ty jesteś potomkiem…

Zaczęłam się śmiać. Ja i dziecko Szatana? Nie, to niemożliwe.

- Dobra, daleko jeszcze do miasta? – zapytałam podekscytowana. Już chciałabym kogoś poznać, pójść z nim do kina i pobawić się jak zwykła nastolatka.

- Jakieś trzy, cztery kilometry.

- Sporo już przeszliśmy. – stwierdziłam.

- Fajnie nam się rozmawia, może dlatego. – powiedział nieśmiało. -         Dlaczego uciekłaś z domu? – zapytał. Widać było, że to pytanie nurtowało go całą drogę.

- Mam dość już mieszkania w lesie a rodzice nie pozwalają mi wychodzić do miasta. Zbuntowałam się i postanowiłam ruszyć w drogę.

Pokiwał zrozumiale głową. Ale ja kłamię…

- Czemu tak się marnujesz? – przystanęłam. Andrew początkowo nie wiedział o co chodzi więc postanowiłam, że dokończę moje pytanie. – Jesteś całkiem przystojny i zabawny a pijesz sobie piwo z jakimiś niedołęgami. Nie wolałbyś założyć rodziny niż tak żyć?

Spuścił głowę w dół. Gdy ją podniósł zaczął mówić:

- Wiesz, ja kiedyś miałem rodzinę. Ożeniłem się z Jessicą gdy miałem dwadzieścia lat.

Zakrztusiłam się.

- Ile masz lat?

- Prawie trzydzieści. – wyjaśnił roześmiany.

- Żartujesz?  Myślałam, że jakieś młodszy…

- Więc ożeniłem się z nią i chciałem nawet mieć dziecko ale… w 1993, Jessica została ofiarowana na czarnej mszy…

Przeszły mnie dreszcze.

- Jak nie chcesz to nie musisz mówić, wiem, że to dla ciebie trudne. – wyszeptałam nie patrząc mu w oczy. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić co teraz czuje Andrew. Ból, pustkę, nie mam pojęcia…

- Nie chciałem tego dziecka… Mój ojciec, który był pastorem również go nie pragnął. Jako chrześcijanin, postanowiłem, że się go pozbędę. Zabiłem je.

Nie słuchał mnie, nadal kontynuował.

- Jessica była temu przeciwna. Mimo to, że w nim była dusza Szatana to kochała je nad życie. Dlatego, gdy zabiłem dziecko, odeszła ode mnie.  Jessica mnie zostawiła. – zaczął płakać. Poczułam się niekomfortowo. Było mi ciężko słuchać tego co do mnie mówił ale wiedziałam, że potrzebuje wsparcia. 

- Co się teraz z nią dzieje? – zapytałam ale po chwili skarciłam się za to pytanie. Jak mogę jeszcze wspominać mu o niej?

- Nie wiem, nie widziałem jej od chwili rozwodu.

- Naprawdę ci współczuję. – odpowiedziałam. – Nie potrafię cię do końca zrozumieć bo jeszcze nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji ale widzę, że jest ci bardzo trudno. Nie pomyślałeś jednak, że może spotkasz jeszcze kogoś i ponownie się zakochasz?

Pokręcił przecząco głową.

- Nie potrafiłbym żyć w związku, nie po tym co zrobiłem. Mogłem normalnie odejść ale nie zabijać…

- Dlaczego teraz to robisz? Kontynuujesz to?

- Postanowiłem, że ukaram się i będę się w tym męczył przez resztę życia. Wiem, że to okropne ale na to zasługuję. Będę cierpiał jak to dziecko. Nigdy nie widziałem gorszego potwora.

Podeszłam do niego i sama nie wiem dlaczego to zrobiłam ale przytuliłam go. Mimo nieprzyjemnego zapachu i nieschludnego ubrania, moje serce zwyciężyło i nie potrafiłam tak stać i patrzeć jak płacze…

- Dziękuję, ale musimy iść dalej. – odsunęłam się powoli i nic nie odpowiedziałam. Musi sam dojść do siebie.

Znów ruszyliśmy w drogę. Patrzyłam teraz już tylko przed siebie, nie chciałam spojrzeć mu w oczy. Sama ta sytuacja była dla niego ciężka a ja tylko pogorszyłam sprawę. Nie powinnam się była go pytać o Jessice. Przez to jeszcze bardziej się rozkleił. Gdy tak mierzyłam wzrokiem drzewa i nieco jaśniejsze już niebo, biała plama rozlała się przed moimi oczyma.

Fakt. Ta rezydencja była straszna i nie zdziwiłabym się gdyby coś w niej straszyło. Nie zamierzam ukrywać swojego strachu, dlatego powiedziałam do Andrewa:

- Możesz ze mną do niej wejść? – sama nie wiem dlaczego chcę to zrobić. Te nieczysto białe ściany i stare, słabe okna ciągnęły mnie w kierunku drzwi, które ledwo co trzymały się zawiasów.

Cała willa otoczona była lasem a za nią stał mały pawilon. Żeby wejść na szeroki ganek rezydencji, należało wejść po schodach. Widać, że przetrwały już parę dobrych lat, świadczyły o tym wszelkie dziury i złamana  poręcz. Dom zbudowany był z cegieł, pomalowany na biało.

Okna ledwo trzymały się futryn a te przy samym dachu, który był tego samego koloru co ściany, nie miały szyb.

- Trochę tu strasznie, co? – towarzysz szturchnął mnie łokciem.

- Trochę? – zakpiłam ze słów Andrewa.

Odpowiedział mi tylko śmiechem a po chwili wziął mnie za rękę i pociągnął w kierunku drzwi.

- Kto ma je otworzyć? – zapytałam. W głębi duszy chciałam już być w środku.

Czemu tak się dziwnie zachowuję? Czemu ten dom nie przyprawia mnie o dreszcze? Mój umysł podpowiada mi: To miejsce czystego zła, nie możesz tu wejść. Zaś serce mówiło: Tam coś jest, czuje przywiązanie do tego miejsca.

Nie zdążyłam się ostatni raz zastanowić a już byłam w środku.
 
 
 
 

Las w San Francisco. Cher mieszkała w samym środku tego lasu a po wędrówce dotarła właśnie do miasta. :)  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz