czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 13

Skończyłam pracę tak jak mówiła Miriam, o 17. Spoglądając na napis powitalny przed sklepem, zastanawiałam się czemu moja szefowa nazwała go ,,U Betty".
Przecież się tak nie nazywała - nierozumiem. Ale to nie jest jedyna rzecz, którą nierozumiałam.

Czemu Shannon i Billy ukrywali mnie przed tymi ludźmi? Przecież to najbardziej przyjacielskie osoby, które dotychczas poznałam. Jeydon, staruszka, Andrew, taksówkarz, Miriam. Jaki mieli interes w tym, żeby przetrzymywać mnie w domu przez siedemnaście lat, po co cały czas ich słuchałam? Straciłam swoje dotychczasowe, stare życie. Nienawidziłam ich - od teraz. Gdyby mnie kochali powiedzieli by chociaż czemu to wszystko robią, oni zaś milczeli, przez siedemnaście lat.

Uśmiechnięta szłam w kierunku hotelu. Zachwycałam się właśnie widokiem zachodzącego słońca, które chowało się gdzieś za Golden Gate, cudownym mostem stojącym na wodzie, Golden Gate łączył podobno San Francisco z hrabstwem Marin. Pamiętam jak wujek uczył mnie o Kaliforni. Dziwnym trafem najczęściej wspominał o San Francsico i oto tym własnie moście. Niczym zaczarowana roześmiałam się na środku czystej, rozświetlonej przez pomarańczowe słońce ulicy. Szybko rozejrzałam się na boki by sprawdzić czy aby nikt na mnie nie patrzył. Na moje szczęście - byłam sama.

Kiedy wróciłam do hotelu pognałam szybko do swojego pokoju i z ulgą stwierdziłam, że jest otwarty. Jay pewnie siedzi w środku. No bo jeśli nie on, to kto? Niepewnie pchnęłam drzwi. W środku panowały egipskie ciemności. Lecz to nie to sprawiło, że osłupiałam.

Shannon siedziała cierpliwie na moim łóżku. Bacznie wpatrywała się w moje oczy, przekazując mi, że natychmiast mam zacząć się pakować i wracać z nią do domu. Ale gdy jeszcze raz jej się przyjrzałam mogłam to dostrzec - ona płakała i była cholernie niespokojna. W tej własnie chwili moja nienawiść do niej odpłynęła. Bo jak mogę nienawidzieć osoby, którą tak bardzo kocham?

- Co ty tu robisz? - zapytałam ją, zapalając światło i wchodząc w głąb pomieszczenia.

Uniosła brwi i odpowiedziała, szorstkim acz nierównym tonem:

- Mogłabym zapytać o to samo ciebie.

- Mam dość takiego życia jakie mi dałaś. Byłam waszym więźniem! - wyplułam z siebie.

Westchnęła ciężko jednocześnie zanosząc się płaczem. Zrobiło mi się jej żal, dlatego też, podeszłam do mojej ciotki i wtuliłam się w nią jak tylko najmocniej mogłam. Nie wrócę do domu - musiałam chociaż dać jej jakąś część siebie. Powiedzieć coś co jej nie urazi, zrobić taką rzecz aby mogła mi kiedyś wybaczyć.

- Posłuchaj. Jest mi tu dobrze ale wiem, że u ciebie byłabym bezpieczniejsza. Jednakże tamto życie nie pozwalało mi być szczęśliwą - tutaj taka jestem. Kocham to miejsce, Shannon. Ale ciebie też. Zrozum mnie, choć postaraj się zrozumieć.

Płakała na moje ramię a ja nie mogłam nic poradzić. Więc siedziałam i czekałam. Czekałam aż nasz ból ustanie.

- Cher, ty, ty nie rozumiesz. - wyjąkała wreszcie.

- Czego ciociu, powiedz, czego? - powiedziałam błagalnym głosem. Może w końcu czegoś się dowiem?

Pokręciła przecząco głową.

- Nie możesz się dowiedzieć. Obiecałam.

Niewiarygodne.

- Komu? Komu obiecałaś? - zadawałam pytania z fałszywą nadzieją, że jednak na nie odpowie. Nie mogłam się bardziej mylić.

Shannon wstała i pospiesznie wybiegła. Pozostawiając mnie samą z mokrym ramieniem od jej łez.

Ujęłam twarz w dłonie. Miałam w głowie mętlik. Komu i co obiecała moja ciotka? Czego nie rozumiem? Co takiego przede mną ukrywała przez siedemnaście lat? Ukrywali, bo Bill na pewno o wszystkim wie. Muszę się od tego wszystkiego oderwać - stwierdziłam. Pragnęłam teraz o wszytkim powiedzieć Jayowi. Nie mogłam. Jeszcze nie. Spotkanie! Rzuciłam wzrok na zegar wiszący obok telewizora. Punkt osiemnasta. A ja nawet nie mam w co się ubrać... Mam na sobie ciuchy faceta. To chyba niezbyt dobre ubranie na randkę. Ale co innego mogę zrobić niż zostać tak jak teraz? Mam ważniejsze sprawy na głowie. Wyszłam z pokoju i zostawiłam go otwartego. Przebiegłam parę kroków dalej i zapukałam do drzwi Jeydona. Po chwili otworzył.

- Cześć. - uśmiechnął się. - Moja koszula... - powiedział zdziwiony.

- Przepraszam, że ją wzięłam ale nie mam co na siebie włożyć. - wyjaśniłam. Zaprosił mnie do środka i zaczął mówić:

- Tak myślałem. - wyjął ze swojej szafy prezentową torbę. Zaskoczona i zaniepokojona co może być w środku, przełknęłam ślinę. Podał mi ją do rąk a ja natychmiast w nią zajrzałam.

Piękna, fioletowa, koronkowa sukienka na ramiączka była moja. Uniosłam wzrok i mechanicznie objęłam Jeydona. Oblała mnie fala gorąca, a całe ciało spięło pod dotykiem torsu chłopaka. Poczułam, że rumieniem pokrywa mój policzek. Powoli się odsunęłam i wyszeptałam jedynie:

- Dziękuję.

Zaśmiał się uroczo i rozkazał:

- Idź ją włóż. Wychodzimy za pół godziny. - mrugnął do mnie a ja onieśmielona wypełzłam z powrotem na długi, jasno kremowy korytarz i wpadłam jak szalona na swoje drzwi. Otworzyłam je pospiesznie i założyłam nową sukienkę. Leżała idealnie. Sięgała mi przed kolano, podkreślała wcięcie w talii i co najważniejsze - pasowała do mnie. Popatrzyłam na swoje buty - cóż trampki + sukienka? Coś w stylu Kristen Stewart. Nie mogłam lepiej trafić. Ruszyłam w kierunku łazienki i ułożyłam bujne, rude loki tak by śmiało opadały mi na gołe ramiona.

Kiedy byłam gotowa, wyszłam z pokoju przed którym stał mój towarzysz. Wręczył mi do ręki klucze i powiedział:

- Wyglądasz niesamowicie.

Podziękowałam mu cicho i niesmiało - wciąż byłam skrępowana moim wybuchem emocji sprzed dwudziestu minut. Zamknęłam drzwi i chwyciłam przygotowaną rękę Jaya.

- Idziemy do See Night. To świetny klub. - mruknął swoim normalnym tonem głosu i razem ruszyliśmy na spotkanie. Ba! Na moją pierwszą randkę.

Recepcjonistka obrzuciła mnie zazdrosnym spojrzeniem a ja nie patrząc na nią przygotowałam się na powiew zimnego, wieczornego powietrza. Jeydon zauważając na mojej ręce gęsią skórkę, zdjął marynarkę, którą założył i przykrył nią mnie. W garniturze wyglądał zabójczo.

- To miłe. - stwierdziłam. Staliśmy razem pod hotelem a on wyszeptał:

- Spotkaliśmy się wczoraj a mam wrażenie, że znam cię całe życie. - uniósł moją dłoń do ust i pocałował ją delikatnie. Ugięły się pode mną kolana. Nigdy się tak nie czułam jak teraz. Poczułam, że coś w brzuchu mnie gilgocze, dokucza ale przyjemnie. Zrobiło mi się nagle gorąco choć wiał wiatr. Tak. Zakochałam się.

- Gdzie ten klub? - spytałam przerywając romantyczną ciszę.

- Tam. - wskazał palcem, dobrze oświetlony budynek, stojący po przeciwnej stronie ulicy.

Klub See Night - od zewnątrz ozdobiony fioletowymi i zielonymi neonami. Przy wejściu stało dwóch, potężnych gości w garniakach. Przeszliśmy ostrożnie przez ulicę i stanęliśmy z nimi twarzą w twarz.






Sukienka Cher:
 to niedokładnie taka ale innej podobniejszej nie mogłam znaleźć.
Dobranoc <3

poniedziałek, 27 maja 2013

Kolejny fragment rozdziału 12

Kim była ta dziewczyna na plaży? Dlaczego szukałam czegoś u siebie w pokoju? Wszystko zdawało się być podejrzane i dziwne - jak całe moje życie.
Przez cały czas od kiedy tu jestem - chodzi o moje nowe życie w mieście, nie na odludziu - czuję się jak obcy. Nie rozumiem zachowania innych ludzi, zwyczaji panujących tutaj. Nie dałabym sobie rady na studiach w San Francisco czy nawet w zwykłej szkole, nie wiem nawet czy zdobędę jakąkolwiek pracę. Nie mam przecież żadnego doświadczenia. Załamka... W dodatku postanowiłam zostać zabójcą ludzi.




Jestem do niczego.


Rozejrzałam się zdołowana po pokoju i z niechęcią stwierdziłam, że Jeydona tu nie ma. Zostawił chyba kartkę - pomyślałam, wstając z bardzo wygodnego łóżka i podchodząc do blatu kuchennego. Leżał na nim biały skrawek papieru.


Wrócę o 14. Wieczorem idziemy do klubu Night See. Powodzenia w znalezieniu pracy! Szukaj na Halley Street.




Jay.



No pięknie. Mam pięć godzin na : przebranie się, znalezienie pracy, naszykowanie się do wieczornego wyjścia. Klub Night See... Hmm. Nie wiem czy to dobry pomysł. Ludzie mogą mnie skojarzyć z dzieckiem Rose. Tego wolałabym uniknąć. Jeydon zostawił obok liściku klucze. Wzięłam je do ręki i wyszłam z pokoju Jaya. Zamknęłam za sobą drzwi i pobiegłam do siebie. Przed postawieniem kroku w przód, zawahałam się. Przypominając sobie wydarzenie minionego wieczoru miałam wielką ochotę cofnąć się. Cóż, w coś muszę się przebrać. Z wahaniem wkroczyłam na pole zagrożenia. Spojrzałam się na balkon i z ulgą stwierdziłam, że nikogo na nim nie ma. Nieśmiało przeszłam jeszcze parę stóp i sięgnęłam po swoją czerwoną, podróżną torbę. Szlag! Przecież nie wzięłam ze sobą żadnych ciuchów... Muszę iść na spotkanie o pracę tak jak teraz, czyli... - spojrzałam w lustro - jak potwór z Loch Ness. Rozczochrane, brudne włosy, spocona koszulka... Muszę odstraszać. Biegiem rzuciłam się do łazienki i wzięłam poranny prysznic. Po wysuszeniu włosów - suszarka była w łazience - wróciłam się do pokoju Jeydona i napisałam mu list, że pożyczam od niego koszulę w kratę. Będę wyglądał jak klaun. No trudno. Kiedy wyszłam z hotelu, odetchnęłam miejskim powietrzem. San Francisco to bardzo ładne miasto. Zadbane domy jednorodzinne. Białe, stojące szeregowo. Nie równe ulice, kręte, pochyłe... Masa przechodnich. To życie jest lepsze od życia w lesie. Zdecydowanie lepsze.

Planowałam spytać kogoś o drogę na ulicę Halley. Wypatrzyłam sobie starszą panią, która czekała na autobus.

- Przepraszam panią, czy wie pani może jak dojść na Halley Street? - spytałam po próbie wahania.

Staruszka obrzuciła mnie niepewnym spojrzeniem lecz ton jej głosu wcale nie wzbudzał podejrzeń:

- Właśnie tam jadę. Może pojedziesz ze mną?

Pokiwałam głową i podziękowałam szczerze za miłe potraktowanie.

- Co cię tam sprowadza? To długa ulica, łatwo się na niej zgubić. - wyjaśniła poprawiając sobie ramię torby, które jej spadało.

- Szukam pracy. - powiedziałam krótko. Zorientowałam się, że zabrzmiało to niezbyt przyjemnie więc kontynuowałam - Niedawno wprowadziłam się do San Francisco i zupełnie nie znam tego miasta... Wcześniej mieszkałam w leśnym domku.

Uśmiechnęła się przyjacielko i odrzekła :

- San Francisco to bardzo piękne miasto, myślę, że szybko się w nim zaklimatyzujesz. Proponuję abyś poszukała pracy u Betty. To moja bliska znajoma, prowadzi sklep z płytami muzycznymi.

Zaskakująco dziwne, że ta kobieta była dla mnie tak miła. Odchrząknęłam. Nie miałam pojęcia jak się zachować. Oczywiste jest to , że powinnam podziękować za dobre intencje ale bałam się wchodzić w dalsze kontakty z kimkolwiek oprócz Jeydona. Dlatego też odpowiedziałam staruszcze:

- Dziękuję.

Po czym odeszłam parę kroków.

Obserwowałam przejeżdżające samochody, grupę nastolatków idących gdzieś razem, matkę z dzieckiem, które próbuje ją przekonać żeby kupiła mu coś w sklepie z zabawkami. Życie jak z telewizora - bo tylko takie widziałam. Aż do teraz. Wreszcie mam szansę być jak wszyscy tutaj. Nareszcie mogę być normalną, beztroską i bawiącą się dziewczyną w samym środku dużego miasta. Teraz do szczęścia brakuje mi tylko brak pracy, mała ilość pieniędzy no i brak przyjaciela. Pff, przecież nigdy go nie miałam. Z zadowoleniem zauważyłam nadjeżdżający autobus. Gdy tylko się zatrzymał, spokojnym krokiem weszłam do jego wnętrza. Ludzie gorączkowo rozmawiali, śmiali się, żartowali. Ja zaś, stojąc obok znajomej staruszki i trzymając się srebrnej, ciepłej poręczy, rozmyślałam. Ale wbrew wcześniejszym refleksjom nie myślałam o Rose Luvery. Zastanawiałam się gdzie jest Shannon i czy się o mnie martwi. Z jednej strony miałam ochotę sięgnąć po komórkę i wykręcić do niej numer ale z drugiej zaś - chciałam być wolna. Nie trzymana na smyczy przez swoją ciotkę i wujka. I właśnie San Francisco mi to dało.

Gdy zauważyłam, że moja towarzyszka wysiada z autobusu, podążyłam za nią. Kiedy postawiłam krok na gładkim asfalcie i podniosłam wzrok, zamarłam.


Długa, czysta i pełna ulica rozciągała się chyba przez całe miasto. Po obu jej stronach stały sklepy, począwszy od spożywczych aż do markowych z ubraniami i ciuchami. Pewnie biblioteki multimedialne będą gdzieś w środku. Ruszyłam przed siebie podziwiając złote, świecące się sklepy, które zachęcały przychodniów do ich odwiedzenia. Maszerowałam wgapiając się w jeden z nich. Z zewnątrz wyglądał jak antyczna restauracja. Wielkie, szklane wrota otoczone srebrno - złotą falbaną. Obok drzwi, piękne, malownicze okna rozciągające się przez całą ścianę restauracji. Prosto było można zobaczyć wnętrze. Na przeciwko wejścia, szerokie, nienaganne schody. Obok nich porostawiane stoliki, na których położony był bardzo starannie obrus, na nim para świec. Całe pomieszczenie sprawiało wrażenie romantycznego i pobudzającego. Tak bardzo chciałam tam wejść. Obawiam się jednak, że miejsce to przeznaczone jest głównie dla par. A z tym muszę raczej poczekać. Pobiegłam parę metrów dalej. Obok sklepu spożywczego ,, Orange " zauważyłam bibliotekę z płytami ,, U Betty". Sklep wyglądał o wiele dbalej niż reszta, nie licząc przepięknej restauracji. Weszłam po schodkach, które prowadziły do wejścia i otworzyłam drzwi. Dzwonek zabrzmiał a przyjemnie wyglądająca pani młodsza od staruszki, powiedziała:

- Witaj. Mogę ci w czymś pomóc?

Uśmiechnęłam się by wzięła mnie za równie miłą.

- Szukam pracy. Pewna uprzejma, starsza pani oznajmiła, że pracuje tu jej przyjaciółka. Pomyślałam, że mogłabym zapytać panią...

- Oczywiście. Nie ma problemu. Masz jakieś wykształcenie? - spytała nie zmieniając tonu głosu. Przyniosła z zaplecza plik dokumentów, CV.

Odchrząknęłam. Nie znam swojego nazwiska...

- Właśnie o to chodzi, że niestety nie... - wyszeptałam. Kobieta pokiwała tylko głową i zaraz odpowiedziała, podnosząc swoje wybałuszone, naturalne oczy.

- W porządku. Będziesz ustawiała płyty na półki. Co ty na to? Płacę ci piętnaście dolców za dzień. Nie pracujesz tylko w niedziele i soboty.

Uradowana, pisknęłam.

- To wspaniale! Dziękuję! - wykrzyknęłam pocieszona.

Odwzajemniła uśmiech. Była ładna. Brązowe, kręcone włosy opadały jej na wąskie ramiona. Nietęga czterdziestolatka ubrana w różową, zwiewną sukienkę. Będzie nam się dobrze pracowało - stwierdziłam.

- Kiedy chcesz zacząć?

- Nawet od zaraz. - odpowiedziałam. - Nie miałam okazji się przedstawić. Jestem Cherry Beverly.

- Mira Loglend. Dla znajomych, Miriam. - przedłużyła spojrzenie swych piwnych oczu i ponownie zaczęła mówić. - Wypełnimy teraz twoje CV a później możesz zacząć. Dziś pracujesz do siedemnastej.

Przypomniałam sobie o wieczornym wypadzie do klubu i przez chwilę znieruchomiałam. A co jeśli ludzie pomyślą, że jestem...

- Jak się nazywasz, powtórz proszę.

- Cherry Beverly. Urodziłam się w 1994 roku w ... na obrzeżach San Francisco.

- Uhm. Dzień i miesiąc poproszę.

Przełknęłam gulę w gardle.

- 13 lipiec. - wyjąkałam niepewnie.

Kobieta podjerzliwie wyjrzała zza kartki ale zaraz się uśmiechnęła.

- Numer telefonu?

Nie powinnam tego robić. Shannon i Bill wręcz zabraniali podawać komukolwiek numer telefonu czy adres zamieszkania. Ale w tej sytuacji na pewno by zrozumieli.

- 856-890-767.

- Ok. Wykształcenie żadne. Rozumiem, że skończyłaś szkołę?

- Tak. - odpowiedziałam odruchowo.

- Gdzie teraz mieszkasz?

- Tymczasowo w Grand Hotel. Dopiero się tutaj wprowadziłam.

Pokiwała tylko głową i pokazała mi stertę płyt leżących na jej biurku. Zorientowałam się, że muszę je ułożyć na półkach. Dlatego też, wzięłam je w garść i rozpoczęłam swoją pierwszą w życiu pracę.







Witam Was. Pozostawiajcie po sobie komentarze!  Pełna weny mam pomysł na kolejną książkę! Lecz najpierw musze skończyć Drogę do Śmierci. Trzymajcie kciuki by ta okazała się być jeszcze lepszą od Ciemnego Światła ;)





Gdyby nie proste włosy to tak by wyglądała Miriam. Przynajmniej tak ją sobie wyobraziłam . :)
Pozdrawiam !!

sobota, 18 maja 2013

Krótki fragment rozdziału 12

Po godzinie, sprawdzeniu wiadomości w Internecie na temat samobójstwa przy Grand Hotel w San Francisco i rozczarowaniu się, że jednak niewiele udało nam się dowiedzieć, zasnęłam. Pogrążałam się w głębokim, spokojnym śnie.



***

Dryfowałam po falach czysto niebieskiego oceanu. Przede mną rozciągała się zadbana i pusta plaża na, którą zmierzałam. Pragnęłam usiąść na piasku i rozkoszować się widokiem zachwycających fal.

Myliłam się.

NIe byłam sama.

Zobaczyłam dziewczynę. Niską, szupłą brunetkę chodzącą po dalszej części plaży. Ubrana była w krótką spódniczkę, bluzkę bez ramiączek i różowe glany. Postawiłam parę kroków do przodu i śmiało pobiegłam w kierunku dziewczyny. Spojrzała na mnie niepokojącymi, ciemnymi oczami i powiedziała nie otwierając ust:

- Niedługo się spotkamy, Cherry. - odwzajemniłam uśmiech, który mi podała a później ocean zniknął, piasek zamienił się w wypastowane panele a tajemnicza dziewczyna we mnie. Widziałam siebie w swoim pokoju. Fioletowa pościel na łóżku, to samo lustro, stare życie. Wyrzucałam rzeczy z komody. Pilnie czegoś szukałam. Po całym pokoju były porozrzucane dokumenty, zeszyty, książki. Gdy cała komoda została opróżniona, wzięłam do ręki ostatnią rzecz. Jakiś papier. Złapałam się za usta by nie krzyknąć z przerażenia i wybiegłam przez otwarte na szerz okno.



***

Budząc się o godzinie dziewiątej rano w pokoju Jeydona zastanowiłam się co może oznaczać ten sen.
 
 
 
 
Tyle ile zdążyłam napisać... Niestety nie wysyłam swojej książki na konkurs gdyż ilość stron jest ograniczona... Niestety ja w tej granicy się nie mieszczę :) Ale dziękuję za to, że czytacie mojego bloga, jestem wam za to ogromnie wdzięczna!
 

piątek, 3 maja 2013

C.d 11 rozdziału

- Nie uwarzasz, że to dziwne? - zapytałam Jeydona, który podłączał właśnie przenośny Internet pod mojego laptopa.

- Ale co? - nie spuścił wzroku od ekranu komputera.

- Powiedziała, że wszystko spaliła ale przecież one nadal tu są... - szepnęłam rozkładając pożółkłe już kartki.

- Hmm faktycznie ale przecież mogła ich okłamać.

- Mimo to wiedziała, że będą chcieli sprawdzić czy powiedziała im prawdę. Skoro Biała Willa to najprawdopdobniej ich ostatnia siedziba to musieli tam zajrzeć. Skoro ja je tam znalazłam to oni także mogli.

Oderwał na chwilę wzrok od monitoru i powiedział:

- Skądś wiedzieli, że potomek ma rude włosy i zielone oczy oraz to, że jest kobietą. Właśnie te fakty są tutaj opisane, co znaczy...

- Że mieli do nich dostęp.

- A skoro odkryli te dokumenty i nie odnaleźli potomka to znaczy, że tam nic ważnego nie ma.

- Czekaj... Po co chcą go odnaleźć?

- Nie wiem, w końcu nie jestem jednym z nich.

Pokiwałam głową. Opadłam bezwładnie na podłogę i zaczęłam szukać. Kolejne zdjęcia, koperty. Jedną z nich otworzyłam.
Z przykrością musimy stwierdzić iż w roku 1993 odbyła się ostatnia Czarna Msza. Z powodu zaginięcia niejakiej Rose Luvery oraz 666 potomka wstrzymujemy cykl uczt. Z dniem kiedy odnajdziemy potomka, odbędzie się kolejna Msza na, której będziemy próbować wywołać ducha Lucyfera. To z pewnością odmieni nasz świat na lepsze. Jednak to, trzeba czekać aż odnajdziemy to dziecko.



Jack Halley.

- To wszystko bez sensu. Już sama nie wiem co jest prawdą. - wstrząsnięta tym dokumentem oraz przypominając sobie fakty z dzisiejszego dnia, poddałam się.

- O co chodzi?

- Merlon powiedział, że dokumenty zniszczone zostały dwa lata temu, Rose Luvery urodziła w 1994, zaraz po urodzeniu je ukryła i najprawdopodobniej zabiła się rok później. To przecież odstęp osiemnastu lat. Po drugie, w tych dokumentach ktoś napisał, że Rose Luvery została zamordowana za sprawianie kłopotów. Jednak popełniła samobójstwo. Co o tym sądzisz? - spytałam bez braku tchu.

Jeydon złapał się za głowę i coś do siebie powiedział. Wkrótce odrzekł:

- To takie skompikowane. Nie można im ufać... Z resztą, już sam nie wiem co mam robić.

- Ja też. Uwierz... - pomyślałam.


środa, 1 maja 2013

Rozdział 11

Leżąc na łóżku Jeydona uświadomiłam sobie parę istotnych rzeczy.
Od jutra szukam pracy.
Zamieszkałam w hotelu.
Zakochałam się w dopiero co poznanym chłopaku.
Będę łowcą potomków Szatana.
Nie chcę wracać do Shannon i Billiego.
Nadal prześladuje mnie Śmierć.

Zamknęłam lekko oczy i próbowałam połączyć jakoś te fakty w jedną, składną całość. Im bardziej próbowałam to zrobić, tym mniej mi się to udawało. Z zamyślem wyrwał mnie Jay, który trzasnął łazienkowymi drzwiami. Spojrzał na mnie ukratkiem ale zaraz skręcił do salonu, gdzie stała duża kanapa. Wygodnie położył się i w ciągu dziesięciu minut zasnął.

Nie mam pojęcia dlaczego tak wszystko się potoczyło. Czemu tu jestem, dlaczego poznałam Jeydona. Początek mego życia był monotonny. A teraz? Do codziennego cyklu wkroczyło istne szaleństwo. Jeszcze nie wiem czy sobie z nim poradzę. Jedno jest pewne - nie powinnam tu być. Same słowa Śmierci, które mówiła. Aż przeszedł mnie dreszcz... Te sny... Dziwna, straszna melodia. Wszystko to przypominało horror. I tak właśnie się czułam. Jakby tu gdzieś była ukryta kamera i śledziła każdy mój ruch a autor filmiku śmiałby się chisterycznie. Ktoś próbuje mnie zastraszyć? Nie. Grozi mi niebezpieczeństwo? Tak. Ale przysięgłam sobie. Obiecałam, że zmienię swoje życie, podejmę nową drogę nawet jeśli zaprowadzi mnie do śmierci.

Zamknęłam oczy i przykryłam się kołdrą, która zaraz podarowała mi miłe ciepło. Zaczęłam wyobrażać sobie jak to by było gdybym teraz wróciła do domu. Szlaban na niewychodzenie z domu. Haha, mam go przez całe życie. Kara na komputer? Używam go tylko do korzystania ze stron naukowych, edukacyjnych. Reszta z nich jest zablokowana. Telefon, który w kontaktach miał tylko dwa numery. Mianowicie Shannon i Billiego.

Cała ja byłam pod w pewnym znaczeniu, ukryciu. Nie mogę kontaktować się z ludźmi, wychodzić z domu, chodzić do szkoły. Tak naprawdę nikt o mnie nie wie, oprócz Jeydona, Andrewa, kolesia spod bramy, taksówkarza i pani z recepcji. Aha i facetów z lasu. Naprawdę... dużo ich.

To było zupełnie tajne.

Po tej myśli od razu zasnęłam. Nie wiedząc jak powędrowałam w śnie na szczyt naszego hotelu.



***

- Posłuchaj, chcemy oszczędzić ci bólu! Zrozum! - krzyknął jakiś wysoki mężczyzna o strasznie jasnej karnacji i bardzo ciemnych włosach. Oprócz nas była tu jeszcze Rose Luvery. Poznałam ją po długich rudych włosach. Stała tyłem, nie byłam pewna co chce zrobić.

- Już wam wierzę! Najpierw zamknęliście mnie w jakiejś starej ruderze, później śledziliście mnie aż do teraz! Chcecie mnie zabić za to, że ukryłam moje dziecko! Nawet nie wiecie jak wiele bym dała by go nigdy nie urodzić!

- Nie przesadzaj. - powiedział grubym głosem, tęgi mężczyzna stojący tuż za mną. W ogóle go nie zauważyłam, dlatego na dźwięk jego głosu, wzdrygnęłam się.

- Nigdy go nie zdobędziecie. Nie dowiecie się gdzie jest. Spaliłam wszystkie dokumenty!

- Wiemy, zdążyliśmy to zauważyć. Chcemy tylko byś nam powiedziała wszystko od początku! - odpowiedział zdenerwowany pierwszy z moich towarzyszy.

- Mogę wam powiedzieć tylko jedno.

Nastała chwila ciszy. Rozejrzałam się wokół siebie. Panował zachód słońca. Widok ze szczytu hotelu był nieziemski. Na północ długi, fascynujący most, który przecinał wielką kałużę wody. To pewnie Ocean, który można zauważyć z mojego okna.

- Dziecko jest dobrze ukryte a więc ciężko będzie wam je znaleźć. - nie zdążyłam zaaragować a Rosalie Luvery zeskoczyła z krawędzi hotelu. Oboje mężczyźni wpadli w szał, zaczęli krzyczeć i obrażać pewnie już nieżywą kobietę.

A więc Rose Luvery nie została zabita przez tych potworów.

Popełniła samobójstwo.


***

- O mój Boże! - wrzasnęłam gdy spanikowana i zasapana zobaczyłam nad sobą znajomą czarną postać.

- Musisz iść do domu... - wyszeptała ociężale i musnęła mój policzek. Poczułam, że mam ochotę zwymiotować. To było jedno z najobrzydliwszych dotyków na świecie. Jakby coś oślizgłego wycierało się na mojej twarzy.

- Co jest? - Jeydon szybko podbiegł do mnie a Śmierć rozpłynęła się w powietrzu.

Pokręciłam głową i zamknęłam oczy. Nie chciałam teraz patrzeć na ciemności.

- Zapal światło, proszę. - chłopak szybko spełnił moją prośbę.

Zaraz znowu stanął przy mnie i ponownie zapytał co się stało.

- Rose skoczyła z tego hotelu. Ona popełniła samobójstwo... - zaczęłam szeptać jak opętana.

- O czym ty mówisz? - złapał mnie za rękę. Nie mogłam ją tak bezczynnie trzymać więc wyrwałam się z jego uścisku i zaczęłam obgryzać paznokcie.

- Przestań i się uspokój! - rozkazał pochopnie. - Powiedz co ci się śniło.

- Byłam na dachu tego hotelu. Stała tam Rose Luvery i para mężczyzn. Obserwowałam to w przeszłości. Rose mówiła, że spaliła wszystkie dokumenty i nigdy nie powie im gdzie ukryła dziecko. Dziwne jest to, że zaraz dopowiedziała iż chciałaby nigdy go nie urodzić. Zamknęli ją gdzieś w lesie po czym uciekła do tego hotelu. Gdy wymówiła ostatnie zdanie, skoczyła. Zabiła się. - tłumaczyłam wyraźnie i w dobrym tempie.

- Niewiarygodne. - powtarzał co sekundę. Jego oczy błyszczały z podekscytowania. Złapał się za głowę i mocno mnie uścisnął.

- Za co to? - zapytałam wytrącona z równowagi. Ciągle kręciło mi się w głowie.

- Naprowadziłaś nas na trop. Wiemy gdzie trzeba szukać potrzebnych informacji.

Super, stałam się właśnie królikiem doświadczalnym. W pewnym sensie...



- Skoro Rose zmarła przez skok z dachu tego hotelu to musiała tu mieszkać. Przecież nie weszła by tam - wskazał palcem górę budynku - z przypadku.

To brzmiało bardzo logicznie. Pewnie jej śmierć była bardzo zaskakująca. Nikt nie spodziewał się tego, że skoczy. A więc media musiały być bardzo zainteresowane... Jak nazywa się ten hotel? - zapytałam, wychodząc z pokoju Jeydona i pędząc pod numer 38. Otworzyłam hotelowe drzwi i skierowałam się do mojego laptopa. Zgarnęłam jeszcze dokumenty, które były rozrzucone po moim pokoju i z zaskoczeniem zauważyłam, że balkon jest otwarty. Poczułam się jak naiwna dziewczyna z horroru, która usłyszała coś podejrzanego i mimo niebezpieczeństwa chce zobaczyć co wzbudziło jej uwagę. Durne ale prawdziwe.

Cała spocona, powolnym krokiem podeszłam do wejścia na balkon. Po pierwszym rzucie oka, zauważyłam kłąb rudych włosów.

- Kim jesteś? - zapytałam przestraszona. Kobieta odwróciła się do mnie przodem. O Mój Boże... To. To.

- Rose Luvery. - odpowiedziałam sobie. Przybyszka uśmiechnęła się do mnie lekko ale zaraz zaczęła wspinać się na barierkę.

- Nie! Poczekaj. - poprosiłam, wyciągając rękę daleko do przodu. Próbowałam złapać Rosalie za jej niebieską sukienkę w, którą była ubrana. Ale jak można złapać ducha? Zanim wykrztusiłam jeszcze jedno słowo, kobieta skoczyła. Zupełnie jak we śnie. Złapałam się za głowę i wycofywałam się do wnętrza pokoju. Przy okazji wpadłam na łóżko i rozejrzałam się dramatycznie po pokoju. Czyżby właśnie tutaj mieszkała? To by było jej miejsce? A jeśli nie to dlaczego mnie nawiedza?

Wstałam i zaciskając uścisk w którym trzymałam laptopa i dokumenty popędziłam do pokoju Jeydona.

Otwierając drzwi wykrzyknęłam spanikowana.

- Ona była w moim pokoju! Rzuciła się z balkonu...

- Mój Boże. - stanął przede mną i zaczął się jąkać. - Jak? Gdzie, widziałaś ją?

- Zdążyłam wziąść to ze sobą i zauważyłam, że drzwi do balkonu są otwarte. Gdy tam weszłam, zobaczyłam ją jak stała przy barierce. Zapytałam się kim jest, po jej odwróceniu, natychmiast rozpoznałam. Później skoczyła. Nic nie mówiąc. - nie wiem czemu ale mówiąc o tym, strasznie się czuję. Jakby ktoś mnie krzywdził.

- To znaczy, że kiedyś tam mieszkała. - potwierdził moje wczesne przemyślenia.

- Tak, też o tym pomyślałam. Ale najpierw trzeba sprawdzić czy w Internecie pisali o wypadku. - oznajmiłam ciągle dygocząc.

- Racja. Ja go włączę a ty jeszcze raz przejrzyj te papiery. - rzucił okiem na dokumenty, które mocno ściskałam.

Podobno ona je spaliła.

A jednak, ciągle je mam.
Prawie, że Rose Luvery.
Warwick San Francisco Hotel ;)
Pozostawcie po sobie komentarze, następna część za dwa dni! :)