poniedziałek, 15 lipca 2013

Rozdział 17,18(nieskończony)

Następnego dnia miałam spotkać się z Jeydonem i Madison na Golden Gate. Niestety przez panującą silną burzę i ulewę wszyscy musieliśmy zostać w hotelu. W niedzielny wieczór spotkaliśmy się w moim pokoju by wspólnie omówić te wszystkie rzeczy, które dowiedziałyśmy się z Madison w sobotę. Jeydon wydawał się niezaskoczony, co gorsza, nie przejmował się tym, że niebawem trzeba będzie zabić Toma Tiffanego, co oznaczało ból u Madison. Mogłabym powiedzieć, że zachował się jak człowiek bez duszy. Ale to jest praca. Nie ma litości.

- Jutro idziemy o siódmej do szefa. Poznasz go. - uśmiechnął się Jeydon. - A później musimy odwiedzić twojego tatę.

Madison prychnęła zirytowana.

- To nie jest mój tata. Najchętniej bym go zabiła.

Pokręciłam głową.

- Nie możesz tak mówić.

- Cher, to nie praca w sklepie muzycznym. To praca życia i śmierci. - przerwał mi Jeydon.

Rozległo się pukanie do drzwi. Wszyscy znieruchomieliśmy. Popatrzeliśmy po sobie a Jeydon wstał i dzielnie lecz cicho podszedł do drzwi. Niespodziewanie otworzył na oścież drzwi i szeroko się uśmiechnął.

- Pizza, moje panie. - młody chłopak trzymający pudło z pizzą zajrzał do pokoju i mrugnął do Madison. Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym i przyłożyła dłoń, wyginając palce w kształcie słuchawki. Zaczęła śpiewać :

- Call me, maybe. - chłopak wyszczerzył się.

- Mogę wejść? - spytał Jeydona.

- Nie. - podał mu pięć dolców i zamknął drzwi.

Madison fuknęła niezadowolona i z utęsknieniem powiedziała:

- On był taki uroczy. Ah. - przyłożyła dramatycznie dłoń do czoła.

Zaśmialiśmy się z talentu aktorskiego Madison. Ta dziewczyna była tak charyzmatyczna, że zaczynałam ją wprost kochać.

- Jaka ? - spytała Mad, otwierając pudełko. Uniosła się pyszna woń pizzy.



- Margharitta i Mafiosso.

Dziewczyna spojrzała na niego dramatycznym wzrokiem i wyrzuciła:

- Dużo mi to mówi.

Stłumiłam śmiech.

- Mafiosso jest z papryczką peperoni, czosnkiem, salami. Margharitta to ser i sos pomidorowy. - odpowiedział powoli.

- Dobra, zacznijmy jeść. - powiedziałam i wzięłam do ręki pierwszy kawałek margharitty.

- Ale się obżarłam. - powiedziała Madison po ,,kolacji".

Potężny grzmot pioruna spowodował, że zgasło światło. Nie mogłam dostrzec już uśmiechniętej twarzyczki mojej towarzyszki.

- Pójdę po świeczkę. - skwitowała. Usłyszałam ciężkie kroki i powiedziałam rozbawiona:



- Nie tup.

- Cher. Ale to nie ja.

- Racja. Ona cały czas siedzi.

Moje ciało przeszył zimny dreszcz. Przełknęłam ślinę, kroki coraz bardziej się zbliżały a na plecach czułam czyjś oddech. Zrobiło się chłodno, poruszyłam zesztywniałą głowę w bok. Balkon niespodziewanie się otworzył a wichura, którą dotychczas podziwialiśmy za oknem, teraz zawitała w środku pokoju. Oddech przyspieszył a kroki ustały. Miałam ochotę wrzeszczeć. Otworzyłam już buzię ale strach sparaliżował mnie całkowicie gdy tylko...





 

 

...zobaczyłam Rose Livery siedzącą przede mną.

- Witaj Cherry. - przywitała się. Jej głos był melodyjny, słodki i uroczy. Jej twarz była bliźniaczo do mnie podobna. Duże, zielone oczy, lekkie piegi przy nosie, pełne usta i kłąb rudych włosów.

- Wiiitaaam. - jęknęłam przestraszona.

Wyciągnęła chude i blade ręce przed siebie by złapać mnie za szyję. Zacisnęła mocniej dłonie i krzyknęła:

- Zabiję cię!

- Niee! Proszę! - wrzasnęłam ostatkami sił. - Rose...

- Nie powinno cię tu być! Wracaj tam skąd przyszłaś! - mówiła zdenerwowana. Uścisk trochę się poluźnił. - Przynajmniej nikomu nie przeszkadzałaś.

Podniosłam ręcę i odepchnęłam ją od siebie. Kobieta była duchem, jej ciało było przezroczyste.

- Puść ją. - rozkazał męski głos. Przez panującą ciemność nie mogłam ujrzeć twarzy Jeydona, lecz i bez tego wiedziałam, że to on próbuje mnie ratować.

Rose odwróciła się do mnie plecami.

- Nie możecie jej ufać! Doprowadzi was do zguby a całość zakończy się tragicznie. - wyszeptała po czym puściła moją szyję i powolnym krokiem odeszła w kierunku balkonu. W falującej białej sukni wyglądała jak anioł. Z natury - demon.

Gdy weszła na balkon, zaczęła wspinać się po drabince. A później, skoczyła.

W jednej chwili Jeydon i Madison rzucili się na mnie, mocno mnie przytulając. Zdawało mi się, że chłopak pocałował mnie nawet we włosy.

- Żyjesz? - spytała Mad.

- Nie wiem. - skwitowałam przerażona i pogrążyłam się w ich ramionach.

Gdyby nie troska moich przyjaciół, pewnie nie zaczęłabym płakać jak oszalała. Cóż, właśnie na to miałam ochotę. Na rozpacz w towarzystwie najbliższych a nie lustra, jak to robiłam przez prawie dziewiętnaście lat. Zamknęłam oczy by nie patrzeć na przerażającą ciemność, przymknęłam umysł by nie myśleć o duchu Rose Livery.

- Lepiej ci? - spytał Jay po dwóch godzinach gdy burza ustała, w pokoju znowu było jasno a pudełko po pizzy zostało sprzątnięte.

- Myślę, że tak... Ale nie chcę zostać dzisiaj sama. Szczególnie w tym przeklętym pokoju. - powiedziałam markotnie. Jeydon i Madison w jednym momencie podnieśli głowy i zawołali:

- Możesz spać u mnie. - uśmiechnęłam się szczerze i odpowiedziałam:

- Myślę, że powinniśmy dzisiaj spać w jednym pokoju.

- Z tym przystojniakiem, oczywiście. - odpowiedziała rzucając Jayowi koci wzrok.

Chłopak wstał z mojego fotela, pokręcił głową i rzucił:

- Nie życzę sobie takich komentarzy, Madison.

Przyjaciółka prychnęła i odpowiedziała mu tym samym tonem:

- To był sarkazm o ile wiesz co to znaczy bo ta plastikowa piękność może przysłaniać idiotyzm.

- Madison! - upomniałam ją.

- Cher, czekam u mnie. - puścił oko, złapał się za zmierzwione włosy i wyszedł z pokoju.

- Nie możesz być tak hamska. - powiedziałam gdy zgarniałam rzeczy potrzebne na noc.

- Dobra, postaram się. Hej, czy nie pomyślałaś, że w takim pokoju mogła spać nasza Rose?



- Owszem, wiem o tym.

- Czyli to pewne?

- Jasne.

- Hm, a skoro ona tu mieszkała i teraz ty tu mieszkasz to nie uważasz, że to jakiś idiotyczny zbieg okoliczności?

- Nie strasz mnie bardziej i przestań używać słowa ,, idiotyzm" .

Zaśmiała się szyderczo i dokończyła swoje myśli:

- Chodzi mi o to, że ... szukałaś jakiś sladów po niej?


- Mianowicie?
- Mam przeczucie, że tu jest list. List samobójczy.

Spojrzałam na nią otępiale i wyszeptałam:

- Skąd to wiesz?

- Czuję to...

Bez słowa wyszłam z pokoju czekając aż Madison również z niego wyjdzie, po czym trzasnęłam z całej siły drzwiami zostawiając za sobą to przeklęte miejsce.





Rozdział 18





- Szef to nerwowy gość, nie lubi drobnostek, trzeba mówić do niego stanowczo, bez zbędnych szczegółów... rozumiesz? - spytał mnie Jeydon gdy wyszliśmy z hotelu i czekaliśmy wraz z Madison na przystanku.

- Jasne, ile ma lat? - spojrzałam na Mad, która z rozbawieniem przysłuchiwała się naszej rozmowie.

- Stary dziad. No nie wiem, z sześćdziesiąt. - burknęła tupając różowym glanem o szary chodnik. Rzucał się w oczy. But oczywiście.

- Madison! - upomniał ją chłopak. - To nasz przełożony, nie możemy o nim tak mówić.

- Póki nie grozi mi zwolnieniem, mogę robić co chcę. - uśmiechnęła się perfidnie.

- Lubicie go? - zdołałam wtargnąć się w wymianę zdań przyjaciół.

- Oczywiście. - sarknęła.

- Pytam poważnie.

- Jest dla nas obojętny.

Pokiwałam głową.

Na przystanek podjechał ciemno-czerwony tramwaj. Bez zastanowienia weszłam do niego a za mną Jeydon i Madison. W środku było bardzo tłoczno, ludzie pchali się na siebie i kłócili. Chaos jaki w nim panował był nie do przyjęcia. Żyjąc samotnie i w ciszy w lesie, byłam kompletnie nieprzygotowana do takiego hałasu. Madison widząc i słysząc, że mruczę pod nosem pretensje do tej bandy ludzi, zaśmiała się ironicznie i powiedziała:

- Musisz się przyzwyczaić. W tramwajach San Francisco, rzadko kiedy panuje spokój.

- Niedługo wysiadamy. - poinformował mnie Jay.

Odetchnęłam i próbując się uspokoić, zaczęłam obserwować widoki za oknem. Nie miałam pojęcia dokąd jedziemy. Droga, którą widziałam składała się z samych domów, podejrzewałam, że w jednym z nich musi mieszkać szef.

- Jak on się nazywa? - spytałam gdy wysiedliśmy z tramwaju.

- Andrew Bills. - powiedziała Madison.

- Ok. Co mam powiedzieć?

- Musisz się przedstawić i wyjaśnić dlaczego chcesz dla niego pracować. Bills zawsze zadaje pytania, odpowiadaj na nie definitywnie. Nie możesz gdybać ani mówić zbędnych szczegółów. - mówił Jeydon.

- W porządku. Rozumiem.

Szliśmy uliczką średnio wysokich, białych domków jednorodzinnych. Ich mieszkańcy wychodzili na balkony by obserwować życie w mieście. Niektórzy korzystając z pięknej pogody, opalali się. Zazdrościłam im. Też marzyłam o mieszkaniu w takim domu z balkonem, w samym środku miasta. Jeydon prowadził nas, idąc przodem. Gdy wreszcie przystanął przy jednym z domów i zapukał, wraz z Madison stanęłyśmy obok niego.

Mężczyzna otworzył niemal natychmiast. Wyglądał staro. Siwe, krótkie włosy, siwa broda, zmarszczona skóra i niski wzrost sprawiały wrażenie, że mężczyzna słabo się trzyma. Lecz gdy tylko się odezwał, wrażenie to zostało rozwiane.

- Oh, Jeydon i Madison. Nie spóźniliście się. Zapraszam. - wskazał dłonią wnętrze pomieszczenia, od razu przyjęliśmy jego zaproszenie.

Wnętrze budynku a przynajmniej salon, wyglądał jak biblioteka. Długie, ogromne półki poustawiane były przy ścianach pokoju. Na nich leżała sterta skórzonych książek. Kuchnia prawie niczym nie różniła się od kuchni w moim domu. Średnich rozmiarów, kremowe ściany, jasny blat z narożnikiem. Bills poprowadził nas do drugiego salonu, w którym na środku stał czteroosobowy fotel a przed nim plazmowy, 50 calowy telewizor. Ten facet był bogaty.

- Usiądźcie. - zajęliśmy miejsca na fotelu.



- Chcecie herbaty, kawy? Mamy sporo do obgadania.

- Ja poproszę kawę. - odezwał się Jeydon.

- Szefie, zrób mi herbaty. - powiedziała Mad, dając mi kuksańca w łokieć.

- A ty ... jak ci na imię? - zapytał Andrew.



- Cherry Beverly.

- Poprosiłem tylko o imię. - fuknął mężczyzna.

Opuściłam wzrok.

- Czemu chcesz dla mnie pracować?

Przez moment się zastanowiłam.

- Wierzę w Boga i nie chcę by ten świat zszedł na psy.

- Na psy to on zszedł już dawno, moja droga. - uśmiechnął się mężczyzna. Na sekundę, odetchnęłam. Na sekundę.

- Dobrze. Będę musiał wziąść od ciebie coś w rodzaju CV. Potrzebuję twojego imienia, nazwiska, daty urodzenia, miejsca zamieszkania i zameldowania, adres e-mail, numer telefonu i zastępczy numer telefonu oraz... wszystkie te dane najbliższych ci osób.

Gapiłam się na Billsa przetrawiając trzy pierwsze rzeczy, które wymienił. Zapomniałam reszty. Gdybym nawet pamiętała, nie byłabym w stanie przedstawić mu tych wszystkich danych bo... no cóż, nie znam ich.

- Zaraz przyniosę dokumenty. Podyktujesz mi te informacje. - powiedział i natychmiast powędrował do kuchni. - Jay - kawa, Madison - herbata, Ja - kawa, Cher... herbata czy kawa? - spytał głośno.

- Poproszę herbaty. - odpowiedziałam miło.

Mruknął coś pod nosem i po piętnastu minutach wrócił z dwoma kartkami dokumentów i napojami. Gdy postawił je przed nami, podziękowaliśmy a Andrew spojrzał się na mnie wymownie i wziął do ręki dokumenty.

- Imię i nazwisko. - podał, przygotowując leżący na stoliku długopis do pisania.

- Cherry Beverly. - chyba - dodałam w myśli.



- Data urodzenia.

- 13 lipiec 1994 rok.

- Miejsce zamieszkania i zameldowania.

- Obecnie mieszkam w Grands Hotel na Belley 8 Street, ale zameldowana jestem na obrzeżach San Francisco. Tam nie ma adresu, mieszkałam w leśnym domku.

- Um, możesz dokładnie opisać to miejsce? - spytał podnosząc poważny wzrok znad kartek.

- Jest on niedaleko Białego Domu.

- W porządku. Adres e-mail.



- cher.adkins.6.@gmail.com

- Czy występują tam kropki?

- Mogę napisać. - zaproponowałam pewnie. Bills uśmiechnął się i przysunął mi pod nos dokument i długopis. Wpisałam e-mail i szybko je od siebie odsunęłam.



- Numer telefonu?

- 856-890-767. - podyktowałam.

- Zastępczy numer?

- Nie mam. - odparłam.

- Andrew, nie sądzisz, że wystarczy już z tymi danymi? - spytał Jeydon a mnie omiotło straszne poczucie winy. Cholera, Andrew z lasu. Ten chłopak, który opowiadał mi o swojej Jessice, ten chłopak, którego zostawiłam samego w Białym Domu. Nie mam pojęcia gdzie on teraz jest. A co jeśli mu się coś stało? Te drzwi mogły się zatrzasnąć. Ruina tej willi miała prawo się zawalić.

- Dobrze, już sobie daruję. Ale podaj mi chociaż imiona i nazwiska swoich rodziców lub opiekunów.

- Shannon i Billy Beverly. - odparłam bez chwili namysłu. Co dziwniejsze, byłam pewna, że to ich prawdziwe nazwisko.

- W porządku. Możemy przejść to konkretów.
 
 
 
 
 
Andrew Bills. Całkiem podobny. :) 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz