Następnego dnia miałam spotkać się z Jeydonem i Madison na Golden Gate. Niestety przez panującą silną burzę i ulewę wszyscy musieliśmy zostać w hotelu. W niedzielny wieczór spotkaliśmy się w moim pokoju by wspólnie omówić te wszystkie rzeczy, które dowiedziałyśmy się z Madison w sobotę. Jeydon wydawał się niezaskoczony, co gorsza, nie przejmował się tym, że niebawem trzeba będzie zabić Toma Tiffanego, co oznaczało ból u Madison. Mogłabym powiedzieć, że zachował się jak człowiek bez duszy. Ale to jest praca. Nie ma litości.
- Jutro idziemy o siódmej do szefa. Poznasz go. - uśmiechnął się Jeydon. - A później musimy odwiedzić twojego tatę.
Madison prychnęła zirytowana.
- To nie jest mój tata. Najchętniej bym go zabiła.
Pokręciłam głową.
- Nie możesz tak mówić.
- Cher, to nie praca w sklepie muzycznym. To praca życia i śmierci. - przerwał mi Jeydon.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wszyscy znieruchomieliśmy. Popatrzeliśmy po sobie a Jeydon wstał i dzielnie lecz cicho podszedł do drzwi. Niespodziewanie otworzył na oścież drzwi i szeroko się uśmiechnął.
- Pizza, moje panie. - młody chłopak trzymający pudło z pizzą zajrzał do pokoju i mrugnął do Madison. Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym i przyłożyła dłoń, wyginając palce w kształcie słuchawki. Zaczęła śpiewać :
- Call me, maybe. - chłopak wyszczerzył się.
- Mogę wejść? - spytał Jeydona.
- Nie. - podał mu pięć dolców i zamknął drzwi.
Madison fuknęła niezadowolona i z utęsknieniem powiedziała:
- On był taki uroczy. Ah. - przyłożyła dramatycznie dłoń do czoła.
Zaśmialiśmy się z talentu aktorskiego Madison. Ta dziewczyna była tak charyzmatyczna, że zaczynałam ją wprost kochać.
- Jaka ? - spytała Mad, otwierając pudełko. Uniosła się pyszna woń pizzy.
- Margharitta i Mafiosso.
Dziewczyna spojrzała na niego dramatycznym wzrokiem i wyrzuciła:
- Dużo mi to mówi.
Stłumiłam śmiech.
- Mafiosso jest z papryczką peperoni, czosnkiem, salami. Margharitta to ser i sos pomidorowy. - odpowiedział powoli.
- Dobra, zacznijmy jeść. - powiedziałam i wzięłam do ręki pierwszy kawałek margharitty.
- Ale się obżarłam. - powiedziała Madison po ,,kolacji".
Potężny grzmot pioruna spowodował, że zgasło światło. Nie mogłam dostrzec już uśmiechniętej twarzyczki mojej towarzyszki.
- Pójdę po świeczkę. - skwitowała. Usłyszałam ciężkie kroki i powiedziałam rozbawiona:
- Nie tup.
- Cher. Ale to nie ja.
- Racja. Ona cały czas siedzi.
Moje ciało przeszył zimny dreszcz. Przełknęłam ślinę, kroki coraz bardziej się zbliżały a na plecach czułam czyjś oddech. Zrobiło się chłodno, poruszyłam zesztywniałą głowę w bok. Balkon niespodziewanie się otworzył a wichura, którą dotychczas podziwialiśmy za oknem, teraz zawitała w środku pokoju. Oddech przyspieszył a kroki ustały. Miałam ochotę wrzeszczeć. Otworzyłam już buzię ale strach sparaliżował mnie całkowicie gdy tylko...
...zobaczyłam Rose Livery siedzącą przede mną.
- Witaj Cherry. - przywitała się. Jej głos był melodyjny, słodki i uroczy. Jej twarz była bliźniaczo do mnie podobna. Duże, zielone oczy, lekkie piegi przy nosie, pełne usta i kłąb rudych włosów.
- Wiiitaaam. - jęknęłam przestraszona.
Wyciągnęła chude i blade ręce przed siebie by złapać mnie za szyję. Zacisnęła mocniej dłonie i krzyknęła:
- Zabiję cię!
- Niee! Proszę! - wrzasnęłam ostatkami sił. - Rose...
- Nie powinno cię tu być! Wracaj tam skąd przyszłaś! - mówiła zdenerwowana. Uścisk trochę się poluźnił. - Przynajmniej nikomu nie przeszkadzałaś.
Podniosłam ręcę i odepchnęłam ją od siebie. Kobieta była duchem, jej ciało było przezroczyste.
- Puść ją. - rozkazał męski głos. Przez panującą ciemność nie mogłam ujrzeć twarzy Jeydona, lecz i bez tego wiedziałam, że to on próbuje mnie ratować.
Rose odwróciła się do mnie plecami.
- Nie możecie jej ufać! Doprowadzi was do zguby a całość zakończy się tragicznie. - wyszeptała po czym puściła moją szyję i powolnym krokiem odeszła w kierunku balkonu. W falującej białej sukni wyglądała jak anioł. Z natury - demon.
Gdy weszła na balkon, zaczęła wspinać się po drabince. A później, skoczyła.
W jednej chwili Jeydon i Madison rzucili się na mnie, mocno mnie przytulając. Zdawało mi się, że chłopak pocałował mnie nawet we włosy.
- Żyjesz? - spytała Mad.
- Nie wiem. - skwitowałam przerażona i pogrążyłam się w ich ramionach.
Gdyby nie troska moich przyjaciół, pewnie nie zaczęłabym płakać jak oszalała. Cóż, właśnie na to miałam ochotę. Na rozpacz w towarzystwie najbliższych a nie lustra, jak to robiłam przez prawie dziewiętnaście lat. Zamknęłam oczy by nie patrzeć na przerażającą ciemność, przymknęłam umysł by nie myśleć o duchu Rose Livery.
- Lepiej ci? - spytał Jay po dwóch godzinach gdy burza ustała, w pokoju znowu było jasno a pudełko po pizzy zostało sprzątnięte.
- Myślę, że tak... Ale nie chcę zostać dzisiaj sama. Szczególnie w tym przeklętym pokoju. - powiedziałam markotnie. Jeydon i Madison w jednym momencie podnieśli głowy i zawołali:
- Możesz spać u mnie. - uśmiechnęłam się szczerze i odpowiedziałam:
- Myślę, że powinniśmy dzisiaj spać w jednym pokoju.
- Z tym przystojniakiem, oczywiście. - odpowiedziała rzucając Jayowi koci wzrok.
Chłopak wstał z mojego fotela, pokręcił głową i rzucił:
- Nie życzę sobie takich komentarzy, Madison.
Przyjaciółka prychnęła i odpowiedziała mu tym samym tonem:
- To był sarkazm o ile wiesz co to znaczy bo ta plastikowa piękność może przysłaniać idiotyzm.
- Madison! - upomniałam ją.
- Cher, czekam u mnie. - puścił oko, złapał się za zmierzwione włosy i wyszedł z pokoju.
- Nie możesz być tak hamska. - powiedziałam gdy zgarniałam rzeczy potrzebne na noc.
- Dobra, postaram się. Hej, czy nie pomyślałaś, że w takim pokoju mogła spać nasza Rose?
- Owszem, wiem o tym.
- Czyli to pewne?
- Jasne.
- Hm, a skoro ona tu mieszkała i teraz ty tu mieszkasz to nie uważasz, że to jakiś idiotyczny zbieg okoliczności?
- Nie strasz mnie bardziej i przestań używać słowa ,, idiotyzm" .
Zaśmiała się szyderczo i dokończyła swoje myśli:
- Chodzi mi o to, że ... szukałaś jakiś sladów po niej?
- Mianowicie?
- Mam przeczucie, że tu jest list. List samobójczy.
Spojrzałam na nią otępiale i wyszeptałam:
- Skąd to wiesz?
- Czuję to...
Bez słowa wyszłam z pokoju czekając aż Madison również z niego wyjdzie, po czym trzasnęłam z całej siły drzwiami zostawiając za sobą to przeklęte miejsce.
Rozdział 18
- Szef to nerwowy gość, nie lubi drobnostek, trzeba mówić do niego stanowczo, bez zbędnych szczegółów... rozumiesz? - spytał mnie Jeydon gdy wyszliśmy z hotelu i czekaliśmy wraz z Madison na przystanku.
- Jasne, ile ma lat? - spojrzałam na Mad, która z rozbawieniem przysłuchiwała się naszej rozmowie.
- Stary dziad. No nie wiem, z sześćdziesiąt. - burknęła tupając różowym glanem o szary chodnik. Rzucał się w oczy. But oczywiście.
- Madison! - upomniał ją chłopak. - To nasz przełożony, nie możemy o nim tak mówić.
- Póki nie grozi mi zwolnieniem, mogę robić co chcę. - uśmiechnęła się perfidnie.
- Lubicie go? - zdołałam wtargnąć się w wymianę zdań przyjaciół.
- Oczywiście. - sarknęła.
- Pytam poważnie.
- Jest dla nas obojętny.
Pokiwałam głową.
Na przystanek podjechał ciemno-czerwony tramwaj. Bez zastanowienia weszłam do niego a za mną Jeydon i Madison. W środku było bardzo tłoczno, ludzie pchali się na siebie i kłócili. Chaos jaki w nim panował był nie do przyjęcia. Żyjąc samotnie i w ciszy w lesie, byłam kompletnie nieprzygotowana do takiego hałasu. Madison widząc i słysząc, że mruczę pod nosem pretensje do tej bandy ludzi, zaśmiała się ironicznie i powiedziała:
- Musisz się przyzwyczaić. W tramwajach San Francisco, rzadko kiedy panuje spokój.
- Niedługo wysiadamy. - poinformował mnie Jay.
Odetchnęłam i próbując się uspokoić, zaczęłam obserwować widoki za oknem. Nie miałam pojęcia dokąd jedziemy. Droga, którą widziałam składała się z samych domów, podejrzewałam, że w jednym z nich musi mieszkać szef.
- Jak on się nazywa? - spytałam gdy wysiedliśmy z tramwaju.
- Andrew Bills. - powiedziała Madison.
- Ok. Co mam powiedzieć?
- Musisz się przedstawić i wyjaśnić dlaczego chcesz dla niego pracować. Bills zawsze zadaje pytania, odpowiadaj na nie definitywnie. Nie możesz gdybać ani mówić zbędnych szczegółów. - mówił Jeydon.
- W porządku. Rozumiem.
Szliśmy uliczką średnio wysokich, białych domków jednorodzinnych. Ich mieszkańcy wychodzili na balkony by obserwować życie w mieście. Niektórzy korzystając z pięknej pogody, opalali się. Zazdrościłam im. Też marzyłam o mieszkaniu w takim domu z balkonem, w samym środku miasta. Jeydon prowadził nas, idąc przodem. Gdy wreszcie przystanął przy jednym z domów i zapukał, wraz z Madison stanęłyśmy obok niego.
Mężczyzna otworzył niemal natychmiast. Wyglądał staro. Siwe, krótkie włosy, siwa broda, zmarszczona skóra i niski wzrost sprawiały wrażenie, że mężczyzna słabo się trzyma. Lecz gdy tylko się odezwał, wrażenie to zostało rozwiane.
- Oh, Jeydon i Madison. Nie spóźniliście się. Zapraszam. - wskazał dłonią wnętrze pomieszczenia, od razu przyjęliśmy jego zaproszenie.
Wnętrze budynku a przynajmniej salon, wyglądał jak biblioteka. Długie, ogromne półki poustawiane były przy ścianach pokoju. Na nich leżała sterta skórzonych książek. Kuchnia prawie niczym nie różniła się od kuchni w moim domu. Średnich rozmiarów, kremowe ściany, jasny blat z narożnikiem. Bills poprowadził nas do drugiego salonu, w którym na środku stał czteroosobowy fotel a przed nim plazmowy, 50 calowy telewizor. Ten facet był bogaty.
- Usiądźcie. - zajęliśmy miejsca na fotelu.
- Chcecie herbaty, kawy? Mamy sporo do obgadania.
- Ja poproszę kawę. - odezwał się Jeydon.
- Szefie, zrób mi herbaty. - powiedziała Mad, dając mi kuksańca w łokieć.
- A ty ... jak ci na imię? - zapytał Andrew.
- Cherry Beverly.
- Poprosiłem tylko o imię. - fuknął mężczyzna.
Opuściłam wzrok.
- Czemu chcesz dla mnie pracować?
Przez moment się zastanowiłam.
- Wierzę w Boga i nie chcę by ten świat zszedł na psy.
- Na psy to on zszedł już dawno, moja droga. - uśmiechnął się mężczyzna. Na sekundę, odetchnęłam. Na sekundę.
- Dobrze. Będę musiał wziąść od ciebie coś w rodzaju CV. Potrzebuję twojego imienia, nazwiska, daty urodzenia, miejsca zamieszkania i zameldowania, adres e-mail, numer telefonu i zastępczy numer telefonu oraz... wszystkie te dane najbliższych ci osób.
Gapiłam się na Billsa przetrawiając trzy pierwsze rzeczy, które wymienił. Zapomniałam reszty. Gdybym nawet pamiętała, nie byłabym w stanie przedstawić mu tych wszystkich danych bo... no cóż, nie znam ich.
- Zaraz przyniosę dokumenty. Podyktujesz mi te informacje. - powiedział i natychmiast powędrował do kuchni. - Jay - kawa, Madison - herbata, Ja - kawa, Cher... herbata czy kawa? - spytał głośno.
- Poproszę herbaty. - odpowiedziałam miło.
Mruknął coś pod nosem i po piętnastu minutach wrócił z dwoma kartkami dokumentów i napojami. Gdy postawił je przed nami, podziękowaliśmy a Andrew spojrzał się na mnie wymownie i wziął do ręki dokumenty.
- Imię i nazwisko. - podał, przygotowując leżący na stoliku długopis do pisania.
- Cherry Beverly. - chyba - dodałam w myśli.
- Data urodzenia.
- 13 lipiec 1994 rok.
- Miejsce zamieszkania i zameldowania.
- Obecnie mieszkam w Grands Hotel na Belley 8 Street, ale zameldowana jestem na obrzeżach San Francisco. Tam nie ma adresu, mieszkałam w leśnym domku.
- Um, możesz dokładnie opisać to miejsce? - spytał podnosząc poważny wzrok znad kartek.
- Jest on niedaleko Białego Domu.
- W porządku. Adres e-mail.
- cher.adkins.6.@gmail.com
- Czy występują tam kropki?
- Mogę napisać. - zaproponowałam pewnie. Bills uśmiechnął się i przysunął mi pod nos dokument i długopis. Wpisałam e-mail i szybko je od siebie odsunęłam.
- Numer telefonu?
- 856-890-767. - podyktowałam.
- Zastępczy numer?
- Nie mam. - odparłam.
- Andrew, nie sądzisz, że wystarczy już z tymi danymi? - spytał Jeydon a mnie omiotło straszne poczucie winy. Cholera, Andrew z lasu. Ten chłopak, który opowiadał mi o swojej Jessice, ten chłopak, którego zostawiłam samego w Białym Domu. Nie mam pojęcia gdzie on teraz jest. A co jeśli mu się coś stało? Te drzwi mogły się zatrzasnąć. Ruina tej willi miała prawo się zawalić.
- Dobrze, już sobie daruję. Ale podaj mi chociaż imiona i nazwiska swoich rodziców lub opiekunów.
- Shannon i Billy Beverly. - odparłam bez chwili namysłu. Co dziwniejsze, byłam pewna, że to ich prawdziwe nazwisko.
- W porządku. Możemy przejść to konkretów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz