Jeydon wyprostował się i odchrząknął a Madison położyła dumnie swoje długie, blade nogi na stoliku zaraz obok swojej herbaty.
- Wiemy gdzie mieszka Tom Tiffany. Ulica Halley przy Golden Gate. Madison was tam zaprowadzi. Musicie pójść do niego i udawać, że jesteście z plemienia Diemonts. Gdy już wam uwierzy, zapytacie się co z sprawą Luvery. Liczmy na to, że puszczą parę z ust, jeśli jednak by się tak nie stało, zaproponujcie, że poszukacie jej w zamian za informacje, które o niej znaleźli. Rozumiemy się?
Jeydon i Mad pokiwali głowami, jedynie ja próbowałam sobie przypomnieć pierwsze jego polecenie.
- Cher, wszystko jasne? - spytał podejrzanie Bills.
Pokiwałam głową bo niestety inne wytłumaczenie nie wchodziło w grę. W tej chwili interesowała mnie jeszcze jedna rzecz. Skoro Madison i Jay ze sobą pracują, jak to możliwe, że nie znali się przez spotkaniem w klubie?
- Wydaje mi się, że wszystko wam już wyjaśniłem. Zadzwonicie do mnie po wykonaniu misji. Za żadne skarby nie możecie zdradzić kim jesteście. Rozumiemy?
- Tak. - powiedzieliśmy chórem. Gdy wyszliśmy z domu Andrewa, zapytałam przyjaciół o dręczące mnie pytanie.
- Oczywiście, że się nie znaliśmy. To wszystko dzięki tobie, że poznałam tego przystojniaka.
- Nie jesteś w moim typie, żeby nie było. - odparł od razu Jeydon.
- Nie rozumiem.
- Szef nie organizuje grupowych spotkań. Zazwyczaj są one prywatne.
- Dlaczego?
- Bills martwi się, że ktoś nas wyda. Podaje misje tylko zaufanym osobom. W jej wypadku, Bills zaufał.
- Czyli mimo to, że pracujecie w jednej branży to nigdy się nie spotkaliście?
- Nigdy. - powiedział Jay. Jego głębokie, piwne oczy lustrowały moje. Uśmiechnął się i pewnym krokiem ruszył do przodu. Odwzajemniłam nieśmiało jego uśmiech.
- Hmm a Merlon? Jak go poznałeś?
- To mój wuj. - odparł tylko.
- Okej dzieciaki, strasznie przynudzacie. Idziemy do mojego starego?
Spiorunowałam ją wzrokiem.
- Czy ty zawsze masz takie odzywki? - spytałam patrząc na jej różowe glany, którymi cały czas się chwali.
- Jeszcze mnie nie znasz kochana. - odpowiedziała uśmiechając się szeroko. Jej niezwykle białe i proste zęby zachwycały podobnie jak krótkie, lśniące, czarne włosy. Karnacja też była pełna podziwu. Idealnie brązowa, naturalna. Dopiero teraz zobaczyłam, że Madison jest piękna.
Ale jeszcze nie chciałam tego przyznawać. Nie zaklimatyzowałam się przy nich na tyle by bardzo się otwierać. Poczekam. Poczekam na swój czas.
- Idziemy teraz do jakiegoś sklepu, żeby kupić ubrania dla Cher.
- Ale ja nie potrzebuję...
- Nie marudź. Nie możesz pokazać się w takich łachmanach jak to. - pokazała moje ubranie, w którym uciekłam z domu.
- Po za tym, Tiffany nie może cię rozpoznać. Musi uwierzyć, że naprawdę jesteś jednym z nich.
- A co z wami? - spytałam otępiale.
- Ja wszystko mam. - powiedziała najpierw Mad a później Jay.
- Proponuję once&rock. - odezwała się Madison.
- Nie idę do tego przypałowego sklepu. - burknął Jeydon.
- Nawet nie tak o nim nie mów. Sam jesteś przypałem! - wykrzyczała Madison popychając chłopaka.
- Hej, hej, łapy przy sobie. - upomniał ją Jay.
Dziewczyna po chwili się odsunęła i kontynuowała:
- To sklep dla rockowów i metali. Ubieram się tam i dzięki temu mam same czarne ciuchy z trupymi czachami. Diemonci ubierają się podobnie. - wyjaśniła nawet nie patrząc na przyglądającego się jej Jeydona.
- Ale ja mam inny styl. - odparłam. Szliśmy właśnie w kierunku przystanku gdy zadzwonił mi telefon. Zdenerwowana wyjęłam go z kieszeni. Zrobiło mi się słabo. Dzwonił Billy. Mój wujek. To nie najlepszy czas na rozmowę. Mimo to kliknęłam zieloną słuchawkę.
- Ale ja mam inny styl. - odparłam. Szliśmy właśnie w kierunku przystanku gdy zadzwonił mi telefon. Zdenerwowana wyjęłam go z kieszeni. Zrobiło mi się słabo. Dzwonił Billy. Mój wujek. To nie najlepszy czas na rozmowę. Mimo to kliknęłam zieloną słuchawkę.
- Halo? - odezwał się jego męski, chropowaty głos.
- O co chodzi? - spytałam szorstko.
- Bardzo się o ciebie martwimy. Powinnaś wrócić, Cher, nie jesteś w dobrym miejscu. - tłumaczył wolno.
- Jeszcze coś? Spieszę się do pracy. - ugryzłam się w język. Nie powinnam tego mówić.
- O Boże... Cher, musisz wracać do domu! - wykrzyczała do słuchawki Shannon. Pewnie wyrwała Billiemu telefon.
- Nie będę pod waszym rozkazem. Nie teraz kiedy jestem taka szczęśliwa. Wreszcie mam przyjaciół i życie o jakim zawsze marzyłam. Nie potrzebuję was! - wrzasnęłam i rzuciłam komórk na ziemię. Wściekła i zbulwersowana pobiegłam do przodu zostawiając Madison i Jaya w niepewności. Będę musiała im wyjaśnić.
Nie teraz.
Nie teraz gdy widzę przed sobą Jacka Halleya.
Rozdział 19
Stał opierając się o ścianę jednego z domów. W wieku mojego wuja, wysoki, brązowe włosy. Mierzył mnie spojrzeniem. Skąd wiem, że to Jack Halley? Przecież może to być zwykły mieszkaniec San Francisco. Ale znów mam przy sobię to cholerne uczucie, które mówi mi, że to właśnie z nim mam do czynienia. Spokojnie zachęca mnie ruchem dłoni bym do niego podeszła. Obracam się za siebie i dostrzegam, że moi przyjaciele są daleko w tyle. Może nic się nie stanie jeśli z nim porozmawiam.
Na miłość boską. On jest d u c h e m!
Niezręcznie i powoli stąpam w jego kierunku. Jack uśmiecha się wyzywająco i mówi:
- Jak się trzymasz, Cher? - zaciskam pięści, nie mogę opanować wzroku.
- Kim jesteś? - pytam tylko. Z trudem przełykam ślinę, mój oddech robi się niemiarowy i ciężki. Mam wrażenie, że w moich płucach jest tylko dwutlenek węgla, że się duszę. Chcę stąd iść. Nie chcę odchodzić.
- Myślę, że doskonale o tym wiesz.
- Jack Halley?
Pokiwał głową.
- Co cię tu sprowadza? - spytałam ponownie.
- Pewna niedokończona sprawa. Od lat błądzę na tym świecie i szukam. Szukam pewnej osoby... - przeciąga wzrok na moich oczach.
Po kilku sekundach zdaję sobie sprawę o czym mówi.
- Szukasz mnie? - pytam zdenerwowana.
- Niedokładnie. W zasadzie to jestem tutaj by dać ci wskazówki. Dobrze by było, gdybyś je zrozumiała.
Przekrzywiłam lekko głowę.
- Jak one brzmią?
Zaśmiał się ironicznie i pokręcił głową z niedowierzeniem.
- Nie powiem ci ich wprost.
- Więc jak? Nie mam za wiele czasu. - odrzekłam z udawaną powagą. Wewnątrz mnie toczyła się wojna.
- Dokąd się wybierasz? - spytał.
- Nie twój interes.
- Pewnie do domu?
- Nie ważne.
- To może do pracy?
- Tak, do pracy. - odparłam.
- Papierkowa robota? Jakieś akta?
- Nie. Praca jak praca. Na pewno nie w biurze.
Uśmiechnął się.
- A więc skoro się spieszysz to ja znikam.
Obrzuciłam go zdziwionym wzrokiem.
- A gdzie wskazówki? - zapytałam zawiedziona, że tak szybko kończy tą rozmowę. Może gdybym zyskała trochę czasu, dowiedziałabym się coś więcej o Katherinie, potomku i całej naszej misji.
- Zastanów się i przetraw naszą rozmowę. - ponownie się zaśmiał i rozpłynął w powietrzu.
A ja zostałam sama z burzą myśli.
Nie mogę zdecydować kto z ludzi może być podobny do Jacka Halleya. Wysyłajcie swoje propozycje w komentarzach. Pozdrawiam :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz