piątek, 8 maja 2015

Rozdział 11 - fragment



Wisielec




                        Nie wiedziałem co robić. Oczywiście, że nie.  Miałem świadomość, że duchy posiadają silniejszą choć niewidzialną materię. To sprawia, że są bardzo niebezpieczne. Jeśli dam do zrozumienia, że się nie boję, może wtedy nóż nie spadnie. Ktoś go, do cholery trzyma. Stoi nade mną i zaraz go upuści!
                              - No dalej. Na co czekasz? – ostrze momentalnie się zniżyło.
                               - Spotkamy się w piekle i cię dopadnę. I nie obchodzi mnie czym lub kim jesteś. – uśmiechnąłem się prowokacyjnie.  Poczułem ucisk na szyi. Przełknąłem ślinę myśląc, że to strach mnie sparaliżował. Myliłem się. Mój towarzysz próbował mnie udusić. Nóż odleciał na bok a ja walczyłem z niedostępnym dla oczu przeciwnikiem.
Szamotałem się i próbowałem wydostać z ucisku. Nie umiałem złapać tchu, obraz pokrywała mgła i przez ostatni ułamek sekundy mojej świadomości ujrzałem starszą kobietę o pustych oczodołach.

                Wiedziałem, że coś nie gra. Czułem się dziwnie, jakby wyżej niż zazwyczaj. Uwięziony. Nie leżałem już w kuchni, to było pewne. Wspomnienia zaczęły wracać, mózg pracować a oczy otwierać. Nic dziwnego, że czułem się inaczej. Pod moimi stopami stało krzesło. Ruszyłem się chcąc zeskoczyć z wysokości. Pochyliłem się o kilka centymetrów do przodu i poczułem, że coś mnie ogranicza. Ból powstrzymał mnie przed ruchem.  Uniosłem ręce do wysokości mojej szyi. Pod palcami ocierał się sznur. Zawiązany był na pęk.
O Boże.
Czym prędzej próbowałem go rozwiązać tym mniej skuteczne to było. Dłonie mi się trzęsły a spływający pot z czoła również tego nie ułatwił. Skoro duch miał odwagę trzymać nóż nade mną, równie dobrze mógł teraz kopnąć krzesło i mnie zabić. Próbowałem rozluźnić pętle. Z całej siły ciągłem oba końce aż w końcu sznur puścił a ja zeskoczyłem z krzesła.
Jeszcze nigdy nie byłem w takiej sytuacji. W sytuacji bez wyjścia. Zrozumiałem, że muszę przeczytać powieść jak najszybciej. Musiałem uwolnić rodzinę Thierin. Musiałem spalić ten dom. Musiałem wiedzieć, że przynosi to mi niebezpieczeństwo.
Musiałem umrzeć.

                            ***

   

            Kolejnego dnia stwierdziłem, że muszę zacząć realizować swój plan. Zacząłem od rozmowy z tatą. Siedział na kanapie w salonie i przysłuchiwał się melodii płynącej z gramofonu  z tym swoim nieobecnym wzrokiem, który widziałem podczas poprzedniego dnia. Na jego twarzy pojawiło się kilka dodatkowych zmarszczek a usta wykrzywione były ku dołowi. Bałem się zacząć rozmowę pierwszy ale wiedziałem, że jeśli nie uda mi się go przekonać teraz to już nigdy. W ten przykry, smutny i deszczowy dzień niemal wszystko wydawało się płynne, namacalne, upierdliwe i monotonne. Miałem wrażenie, że powietrze wypełnione jest mgłą, gęstą materią spowijającą nas, pijącą nasze dusze. Może dlatego ojciec wyglądał jak ktoś pozbawiony oddechu i życia. Sam czułem się jak to w te niedziele, kiedy nie robisz nic a czas ci się dłuży i dłuży. Wtedy kiedy za oknem grzmi, deszcz stuka o szyby a ty chowasz się w zaciemnionym pokoju wsłuchując się w myśli krążące po pomieszczeniu.
Usiadłem koło niego, spojrzałem na błyskawice pojawiające się co jakiś czas za oknem i zacząłem:
  -  Jak czuje się mama?
- Jacobie, dobrze wiesz. Podsłuchałem was pewnej nocy. – powiedział nie odrywając wzroku od … w zasadzie nie potrafiłem powiedzieć jakiego punktu.
-    Wierzysz nam?
Grzmot burzy zatrząsnął drzwiami, oknami i stolikiem pośrodku pokoju.
-    Tyle razy zastanawiałem się jak można związać się z kimś kto cię wychowywał. Jak można tego kogoś pokochać , wziąć ślub i spłodzić dziecko. Poznałem Annę w momencie kiedy umiałem powiedzieć pierwsze słowo. Twoja matka opiekowała się mną przez całe życie. Nosiła na rękach, karmiła mlekiem, śpiewała kołysanki, uczyła mówić, chodzić, funkcjonować, edukowała mnie, rozmawiała ze mną. Sprawiła, że stałem się tą osobą, którą teraz jestem.
Zamarłem. Wiedziałem, że rodzice byli mocno ze sobą związani ale nigdy nie podejrzewałem, że w taki sposób…
- Nie raz pytałem gdzie jest moja mama. Anna uczyła mnie tego określenia tak jak innych. Każdy musi wiedzieć kim jest rodzina. Zdarzało się, że nie odpowiadała albo mówiła coś ledwie zrozumiałego. Kiedyś odpowiedziała: Twoja mama umarła Jacobie. Umarła w dzień twoich urodzin. Było mi przykro, oczywiście ale żyłem przy Annie i to ją traktowałem jako przyjaciela, opiekuna. Kiedy zacząłem dojrzewać i rozumieć na czym polega piękno kobiet patrzyłem na nią i wyobrażałem ją sobie obok mojego boku. Pewnego wieczoru przyszła do mnie i zrobiliśmy to. Dziewięć miesięcy później urodziłeś się ty, Jacobie. Byłem szczęśliwy z tego, że cię mam, że mam syna i piękną żonę. Ona ciebie nie akceptowała, tak jak całej ciąży. Nie wiedziałem jaki był wtedy powód ale dziś już wiem. Moja matka żyje i jest z nami w tym domu. To Anna mnie urodziła. A ty jesteś moim synem.
Nie. To nie może być prawda. Zakręciło mi się w głowie i zrobiło niedobrze. Zwymiotowałem na dywan w salonie i zacząłem się trząść. W sercu doznałem dziwnego kołatania. Ojciec siedział niewzruszony jakby nic się nie stało. Spojrzałem na niego z obrzydzeniem, potem na siebie. Jestem tworem kazirodczego grzechu, jestem bękartem, potworem.
 -  Skąd wiesz? – zdołałem wydusić po dziesięciu minutach.
-  Dała mi swój pamiętnik.
Pamiętnik? Matka prowadzi jakieś swoje zapisy? Chciałem je dostać w swoje ręce, przeczytać i najchętniej popełnić samobójstwo. Być zrodzonym z kobiety i mężczyzny, który jest jej synem? To chore i nienormalne. W tamtym momencie miałem ochotę spalić ten dom, rodzinę i siebie jak najszybciej. Tak aby spłonął wszelaki dowód naszej egzystencji. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz