niedziela, 30 czerwca 2013

Rozdział 15

- Nieźle a to ja myślałam, że mam pecha w życiu. - prychnęłam. Nie powinnam tego robić. Mam złe przeczucia co do tego, że powiedziałam jej prawdę. Przecież nawet jej nie znam. Ba! Co gorsza, ona jest córką Toma Tiffanego! Czy ja upadłam na głowę?

- Teoretycznie to ty też masz pecha. Co by nie było moja droga. - powiedziała zupełnie nie przejmując się tą zainstniałą sprawą.

- Dziewczyno! Obudź się! Coś jest nie tak.

- O co ci chodzi? Zostałam tu specjalnie dla ciebie a ty mi wyjeżdżasz z buzią. - fuknęła na mnie.

- Nie dziwi cię to, że jesteśmy sobie przeznaczone? - dobrałam słowa. Tak, one dobrze określały tutejszą sytuację.

- Owszem, daje do myślenia ale to chyba fajna sprawa. No tylko popatrz, pasujemy do siebie.

Spojrzałam na nią z ukosa. Niemożliwe, żeby ta arogancka, wymądrzała dziewczyna pasowała do mnie...

- Mylisz się. Ale chyba zgodzisz się co do jednego.

- Słucham?

- Musimy dowiedzieć się o co tu chodzi.

- Mhm. Zgadzam się. - powiedziała nieco spokojniejszym głosem. - Nawet wiem gdzie zaczniemy poszukiwania. - uśmiechnęła się mimowolnie.

- O czym myślisz?

- Baker Beach. To tam byłyśmy we śnie.

- Możesz być pewna?

- Jasna sprawa.

Po zadzwonieniu do Miriam i wytłumaczeniu się, że nie mogę dzisiaj przyjść do pracy ( teoretycznie byłam już spóźniona) , zjedzeniu lichego śniadania w kawiarence obok hotelu (Madison zapłaciła za mnie, bo pozostało mi już tylko dwadzieścia dolców) , opowiedzeniu Jeydonowi o dziwnym powiązaniu między mną a Mad, pojechałyśmy linią tramwajową na północ Golden Gate. Wybrzeże pacyficzne San Francisco to najpiękniejsze miejsce jakie kiedykolwiek widziałam. Długa ok. 800 metrowa plaża idealnie pasowała do tej w śnie. Czysty piasek posypany nad pięknie niebieskim morzem. Niemal teraz czuję dotyk suchego aż parzącego od słońca piasku pod stopami. Dokładnie tak jakbym chodziła tą drogą. Jakbym doskonale wiedziała gdzie iść. Tyle, że prawda była inna. Wpakowałam się w niezłe bagno.

- Halo! Żyjesz? - zapytała mnie Madison gdy stałyśmy na moście.

- Tak. Po prostu... zapatrzyłam się. Pięknie tu. - przyznałam bez namysłu. Dziewczyna pokiwała głową i wypluła różową gumę wprost do morza. Jęknęłam zbulwersowana jej egoizmem.

- No co? Przecież ta balonowa guma nic nie zaszkodzi.

Nie odpowiedziałam.

- Możemy pójdziemy tam? - wskazałam palcem na plażę po pięciu minutach.

- Baker Beach jest zamknięte od 1994 roku.

Zwróciłam na nią wzrok.

- Co się tak gapisz?

- Opowiedz mi.

- Serio nigdy nie słyszałaś o krążącym duchu niespokojnej Rose Livery i jej dziecku demona? - zaśmiała się szyderczo. Bryza morska nerwowo okryła mnie swoim zimnym powietrzem aż do pojawienia się na skórze gęsiej skórki.

Nadal patrzyłam na Madison otępiałym spojrzeniem. Dlatego też zaczęła mówić.

- W 1993 roku Rosalie Livery została zgwałcona na czarnej mszy, która była ostatnią, ponieważ kobieta ta ukryła swoje dziecko. Sataniści zbierają te pasożyty aby powiększać swoją ,, armię " - zrobiła w powietrzu cudzysłów- Robią to wszystko by zawładnąć światem. Wierzymy, że mają jakieś nadnaturalne moce. Plemienie Diemonts wywodzi się od Katheriny Halley, którą to opętał demon. Nakazał jej by wyniszczyła siłę chrześcijan i stworzyła armię, która pomoże mu zniszczyć religijną ludzkość. Jako nieświadoma zaczęła zbierać ludzi i tworzyć plemię Diemonts. Jack Halley i jeszcze jeden tajemniczy diemont zgwałcił Rose Livery. Parę dni trzymali ją w Białym Domu. Gdy uciekła, znaleźli ją dopiero rok później ale bez dziecka. Sprytnie się chowała. Lecz właśnie tutaj - wskazała palcem plażę - ją złapali. Zaczęli ją bić, gwałcić i grozić aby tylko przyznała gdzie jest dziecko. Podejrzewamy, że wszyscy z tego plemienia są opętani przez demona. Silna Rose nie puściła pary z ust. Gdy zostawili ją nieprzytomną znalazł ją ktoś z San Francisco. Naszczęście żyła. Po przebudzeniu postanowiła, że skończy ze sobą. Rzuciła się z ...

- Dachu w Grands Hotel.

- Zgadza się. A parę dni później zabiła tu Jacka Halleya.

- Jak to zabiła?

- Przyszła tu w postaci ducha. Policja podejrzewa, że albo zakopała go gdzieś na plaży albo zatopiła w morzu.

- Czemu mówisz o tym jakby policja nie była pewna?

- Bo nie jest pewna. Nigdy nie znaleźli jego ciała.

- Skąd to wszystko wiesz?

- Każdy prawowity mieszkaniec San Francisco zna legendę o plemieniu Diemonts. Osobiście pracuję jako Łowczyni diemotów.

- Diemoci? Tak się nazywają?

- Diemoci to wszyscy ludzie, którzy wierzą w Szatana i współgrają z demonem Katheriny.

- Katherina Hally i Jack Halley?

- Byli rodzeństwem.

- Jak to możliwe? Przecież Katherina żyła bardzo dawno wstecz przez Jackiem.

- Pochodzili z tej samej rodziny. Gdy Katherina umarła, Jack miał pięć lat. Za wiele odstępu czasu między nimi nie było.

- Mam jeszcze jedno pytanie.

- Wal.

- Czemu sataniści po Katherinie Halley byli tak bardzo zaciekli na dzieci demony?

- Demon Katheriny rozczłonował się i przeszedł na każdego nowego diemota. Kierował on ich emocjami. Doprowadził do tego, że wielu z nich popełniało przez obłęd samobójstwo.

- Czyli w mieście krąży banda opętanych satanistów?

- Tak. I to w sensie dosłownym. - mruknęła przenosząc swoje wielkie, hipnotyzujące oczy na morze.

- Nie chcę za bardzo o to pytać ale... Czy zabiłaś jakiegoś diemota?

Przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Przez moment karciłam się za to pytanie. Jego temat nie był błahostkowy. Sama miałabym wielki kłopot z odpowiedzią.

- Hally Tiffany była moją matką. W wieku trzydziestu lat zaczęła się zmieniać. Odtrącać nas, bić, nie chodzić do kościoła. Podejrzewaliśmy co się dzieje. Kiedy odkryliśmy, że została opętana musiałam ją zabić. Widzisz Łowca nie ma za zadanie tylko zabić dziecko demona. Ale także każdego osobnika z plemienia Diemonts.

- To smutne. - wyjąkałam przerażona.

Nie miałam odwagi prosić jej o dalsze wyjaśnienia. Widziałam, że jest zdruzgotana. Oczywiście wcale nie mogłam powiedzieć: Wiem, to przykre. Bo wcale nie wiedziałam. NIgdy nie miałam matki. Nawet nie zastanawiałam się gdzie ona jest. A zabicie jej pozostawało obojętne. Dla mnie była nikim. Może już jest martwa?

- Chodź. Musimy dowiedzieć się dlaczego jesteśmy takie same. - pociągnęłam ją za ręke. Chłodna dłoń uderzyła w moje ciepłe ciało. Nieśmiało wyciągnęła usta w uśmiechu i podążyła za mną. Gdy zeszłyśmy pod Golden Gate i stanęłyśmy blisko morza rozpromieniła się. Jakby zupełnie zapomniała o całej rozmowie.

- Hm. To było dalej. Mówię ci. Chodziłam w kółko obok takiego dużego kamienia.

Rozejrzałam się i dostrzegłam tylko czysty piasek.

- Idźmy dalej.

Po dwudziestu minutach gdy przeszłyśmy jakieś 100 metrów, Madison krzyknęła:
- Patrz! To tam! - biegłam za nią, poruszając szybko nogami. Gdy poczułam zmęcznenie, przystanęłam a Mad powiedziała:

- To dokładnie tu gdzie opierasz swoją nóżkę. Może łaskawie ją weźmiesz?

Otępiała spojrzałam w dół. Na mocno czerwonym kamieniu, wielkości zaciśniętej pięści wyryty był krzyż.

A pod nim:

Rose Livery.





Plik:BakerBeach-San Francisco.jpg
Plaża Baker Beach na której to Rose Livery zabiła Jacka Halleya.



Chcę pojechać do San Francisco a wy??





Piszcie czy podobał wam się ten rozdział. Każdy komentarz rozwesela mój dzień :)

sobota, 22 czerwca 2013

Rozdział 14

Wpatrywałam się w Madison i nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. Tom Tiffany to tajemniczy mężczyzna z listu od S.B, który znalazłam wśród dokumentów. Zastanawiająco podejrzanych i fałszywych dokumentów. Nadal nie mogłam ustalić czy to co było w nich zawarte to prawda. Nie mogliśmy na nich polegać, tylko ja, jak narazie prowadziłam do tego by odnaleźć potomka Szatana i go zabić. Lecz do czego był on potrzebny Tiffanemu i innym satanistom?

- Czemu tak się gapisz? Mam coś na twarzy? - wydukała złośliwym i denerwująco skrzeczącym głosem.

- Gdzie jest teraz twój ojciec? - zapytałam tylko.

- W tym klubie. Przyszedł tu ze mną... - wyszeptała.

Ugięły się pode mną kolana a w głowie zakołysało. Momentalnie cały klub stał się przyćmiony i rozmazany, tylko Madison była widoczna. Wyglądała upiornie...



Nie.

To nie Madison stała przede mną.

To Śmierć.

- Witaj Cher. Dałaś mi wystarczająco dużo uzasadnień dlaczego nie wrócisz do domu. Skończyłam się łudzić, że zmienisz decyzje. Wiedz tylko, że popełniłaś błąd. Próbowałam cię uchronić ale jest już za późno... Nadszedł już czas.

- Na co? - spytałam.

- Na śmierć.

Zakryłam uszy nie mogąc już na nią patrzeć. Zamknęłam oczy nie mogąc już tego słuchać. Czekałam na Jeydona aż przyjdzie tu i powie coś co mnie uspokoi, utuli.

- Obudź się! Cher! - ktoś krzyczał. Trudno było rozpoznać kim ta osoba była bo głośna muzyka puszczana z miksera didżeja przytłaczała wszelakie rozmowy i krzyki.

Próbowałam otworzyć oczy. Zorientowałam się, że płakałam i leżałam na ciepłej, brudnej podłodze. Gdy zdołałam zobaczyć, że wokół mnie stała gromada ludzi, wyszeptałam:



- Jay...

Ktoś uklęknął i wziął mnie w ramiona. Wysoki mężczyzna niósł mnie na rękach i kierował się w kierunku wyjścia. Wtulona w jego pierś czułam się bezpiecznie. Mimo tego, że ramiona miałam odkryte to po wyjściu z klubu było mi ciepło. Naprawdę nie zważałam na to kim był ten mężczyzna, ważne jest to, że wreszcie Jej nie widzę. Czego ode mnie chciała? Dlaczego mam wrócić do domu? Błagałam o odpowiedzi.

- Czego ode mnie chce? - wybełkotałam.

- Co mówisz? - pytał ktoś rozpaczliwie.

Nie zdążyłam odpowiedzieć. Zasnęłam.



***

Obudzona jasnymi promieniami słońca, przetarłam oczy i wyciągnęłam kręgosłup. Obok mnie leżała dziewczyna. Krótkie, czarne włosy, na twarzy rozmazany makijaż, ubrana była w krótką spódniczkę oraz podkoszulek.



Madison.

Ostrożnie wstałam ze swojego łóżka i wyszłam z pokoju. Musiała być dwunasta w południe bo ludzie kręcili się po hotelu. Pobiegłam na boso pod drzwi Jeydona i zapukałam. Otworzył po paru sekundach. Miał zmierzwione włosy, niewyspane oczy a ubrany był jedynie w szare dresy. Jego nagi tors był doskonale wyrzeźbiony.

- Cześć. - przywitałam się onieśmielona jego widokiem.

Uśmiechnął się tylko i zaprosił do środka. W pokoju panował bałagan. Niepościelone łóżko a wokół niego ubrania, które nosił poprzedniego dnia. Upiornego dnia.

- Pewnie zdążyłaś zauważyć, że Madison jest w twoim pokoju. - powiedział zaczynając sprzątać.

- Przestań. - odrzuciłam jego podkoszulek, który trzymał w dłoni.

- Mam się nie ubierać? - moje policzki oblał rumieniec.

Cofnęłam się parę kroków a on usiadł bezwładnie na łóżku i zaczął się we mnie wpatrywać . Pewnie wyglądałam potwornie. Nie zdążyłam się nawet umyć. Nie pamiętam jak znalazłam się w hotelu.

Opuściłam wzrok i zauważyłam, że jestem ubrana w czarno - czerwoną, męską z resztą koszulę oraz w czarne, wczorajsze majtki.

Ponownie się zarumieniłam.

- Siadaj. - powiedział.

- Czemu ona tu jest? - zapytałam tylko.

- Nie ma pojęcia kim jest jej ojciec.



- Nadal nie rozumiem.

- Starałem się ją odgonić ale zaczęła bredzić, że nie przepuści okazji i nie dowie się jakim cudem śniłyście się sobie.

Uśmiechnęłam się.

Przed tym jak dowiedziałam się, że jest córką Toma, wydawało mi się, że ją lubię. Może trzeba dać jej szansę?

- Dziękuję. - wyszeptałam podchodząc do Jeydona.

Wstał i po prostu mnie przytulił. Czułam się dość skrępowana jego nagim torsem i swoim ubiorem natomiast on wcale nie sprawiał takiego wrażenia.

Kiedy odeszłam parę kroków, powiedział:

- Rozmawiałem z szefem. Pracę zaczynamy od poniedziałku. Od siódmej do drugiej w nocy. Przygotuj się. - uśmiechnął się a ja pokiwałam tylko głową.

- Lecę do pracy. I tak się spóźnię. - wyjąkałam. - Papa.

- Cześć.

Wyszłam z pokoju mojego przyjaciela i ponownie weszłam do swego ,, mieszkania".

- O tu jesteś. - powiedziała wesoła Madison. - Dobrze się czujesz dziecino? - zapytała wstając. Ujęła moją twarz w dłonie i cmoknęła.

- Nie. Dzięki, że zostałaś.

Pokiwała głową i odsłoniła czysto białe zęby.

- W końcu muszę się dowiedzieć dlaczego mi się śniłaś i...

Przedłużyła wzrok.

- I skąd znasz mojego ojca. - dokończyła odsuwając się ode mnie parę kroków.

Niestety nadal nie omówiłam tej sprawy z Jeydonem. Czy mam udawać, że pomyliłam go z innym Tomem Tiffany czy mówić prosto z mostu, że jej ojciec gwałci kobiety i wierzy w Szatana? Oczywiście nie powiedziałam nic z tego o czym pomyślałam.



- W co wierzysz, Madison?

Zaśmiała się szyderczo i wysnuła :

- W różowe jednorożce, może być?

Stłumiłam śmiech. Ta dziewczyna łatwo zdobywała sympatię. Jej wygląd wcale nie przyćmiewał charakteru, wręcz przeciwnie, bez niego nie byłaby już taka sama.

- Chodziło mi raczej o wiarę... Bóg, wiesz i te sprawy... - powiedziałam mrużąc oczy od promieni słońca, wpadających przez na oścież otwarty balkon. Za nim rozciągała się szeroka panorama San Francisco. Most Golden Bridge wręcz zapraszał aby na niego wejść. Potężny, złoty, stojący na niebieskiej wodzie.

- To, że ubieram się tak jak ubieram wcale nie oznacza, że jestem satanistką. - wyskrzeczała swoim chrypkowatym głosem.

- Rozumiem. A czy słyszałaś o czymś takim jak czarna msza?

Ktoś zapukał do drzwi.

Niechętnie podeszłam by je otworzyć.

- Zapomniałaś tego. - podał mi do ręki laptopa a na nim plik dokumentów. - Jesteś tu zameldowana? - zapytał Madison. Dziewczyna kiwnęła głową.

- Jasne. Mieszkam piętro wyżej.

- A twój ojciec? - wyrwało mi się.



- Na Halley Street, zaraz przy Golden Bridge.

Spojrzałam na Jaya i wysłałam przez wzrok prośbę o radę.

- Hm. No nic. - podkreślił przed ostatnie słowo. Przytknął palec do ust ale tak by nikt nie domyślił się, że ruch ten był zamierzony.

Potaknęłam głową, uśmiechnęłam się i wyręczyłam go z laptopa. Odwrócił się na pięcie i wyszedł.

- Cieszę się, że tu mieszkasz. Dopiero co się tu przeprowadziłam a oprócz Jeydona znam tylko swoją szefową, Miriam.



- Hola, hola panienko. Pracujesz w sklepie muzycznym?

Przełknęłam ślinę.



- Tak.

- Ja też. Układam płyty na półki.

- Ja też.



- Ile masz lat?

- Dziewiętnaście.

- Ja również.

- Znasz swoją prawdziwą tożsamość?

Przez chwilę zastanawiałam się co odpowiedzieć. Pewnie Shannon skarciła by mnie za samą myśl, bym mogła cokolwiek o sobie powiedzieć. Ale Shannon tu nie było. Sama decydowałam o swoim życiu.



- Nie.

- Ja też.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Kontynuacja rozdziału 13

Jeden z ochroniarzy spojrzał najpierw na mnie, później na Jeydona.

- Poproszę dowody. - rozkazał. Problem w tym, że go nie mam - dodałam w myśli. I co teraz?

- Bill, znasz mnie. - wyszeptał miło Jay.

- Ale jej nie znam. - wybełkotał obrzucając mnie dziwnym wzrokiem.

- Ma dziewiętnaście lat. Może wejść. - nalegał.

Bill cmoknął i niechętnie wpuścił nas do środka.

Pełno dymu, głośna muzyka rocka, tłumy ludzi - to wszystko przetłoczyło mnie już po pierwszym kroku.

Wnętrze klubu nie sprawiało wybitnego wrażenia. Ściany pomalowane zostały na jaskrawy fiolet a zielone neony ozdabiały niektóre ich kąty. Stoliki porozstawiane po różnych częściach pomieszczenia a na nim postawione menu z napojami. Na samym końcu Night See stał barman z wielkim stołem barmańskim a za nimi wisała szklana półka zawierająca masy butelek. Kasa stała na pojedynczym blacie blisko wejścia. Za przyjmowanie pieniędzy odpowiadała wysoka, rudowłosa kobieta. Na pozór sprawiała wrażenie brzydkiej ale gdyby jej się dokładniej przyjrzeć to była całkiem ładna. Duże, błękitne oczy, mały nos, nie odstające uszy, wydęte usta. Mimo to, widziałam ładniejsze. - parsknęłam.

Jeydon zaprowadził mnie do stolika, który stał obok stołu barmańskiego. Zajęliśmy miejsca a ja oddałam mu marynarkę.

- I jak? Podoba ci się? - przekrzykiwał muzykę.

- Może być. Nigdy nie byłam w takim miejscu. - odpowiedziałam również krzycząc.

Pokiwał zrozumiale głową a gdy podszedł do nas niski, czarnowłosy kelner, powiedział:




- Dla mnie woda.


- Dla mnie również. - odpowiedziałam.

Po paru sekundach gdy kelner odszedł od naszego stolika, Jeydon zaczął mówić:

- Jutro idziemy razem na spotkanie z naszym szefem. Chodzi mi o pracę Łowców. - zabrzmiało to dość śmiesznie.

- Dobrze ale błagam po południu, jutro mam pracę.

- Kiepsko. Najpóźniej o 16.

- Pracuję do siedemnastej. A czy nie możemy tego przełożyć na sobotę? - spytałam. Różowe glany mignęły mi wśród tłumu. Gdzieś je już widziałam.

- Zadzwonię do niego, poczekasz? - spojrzał na mnie swoimi piwnymi oczami. Odszepnęłam : tak a Jay zniknął.

Nie ukrywam, że boję się tu sama siedzieć. Spuściłam głowę w dół pozwalając by włosy zakryły moją twarz. Wzięłam do ręki menu i zaczęłam czytać. Hmm.

Truskawkowy szampan? Pomijając fakt, że nigdy nie piłam alkoholu to chętnie spróbowałabym tego rodzaju napoju. Uwielbiam truskawki więc pewnie szampan o tym smaku byłby smaczny.

- Co tak tam wyczytujesz? - spytał kobiecy, chrapliwy głos. Uniosłam oczy i oto zobaczyłam.

Dziewczyna ze snów. Emoska ubrana w czarną koszulkę z białymi czachami, krótką spódniczkę i długie, różowe glany.

- Niewiarygodne... - powiedziałam nieświadomie.

- Co ? Cena szampana?


Stała przy moim stoliku tupając swoim glanem o płytkę podłogową. Zmierzyła mnie zniecierpliwionym wzrokiem, odgarnęła kruczoczarne włosy z czoła i usiadła na krzesełku Jeydona.

- Nie. Miałam na myśli ciebie... - wyjąkałam zszokowana. Co to miało znaczyć? Dziewczyna ze snu wyglądała identycznie a w dodatku oznajmiła, że wkrótce się spotkamy, co rzeczywiście nastąpiło.

- Więc co? Jestem niewiarygodna? - spytała tępo. Była irytująca.

- Po prostu śniłaś mi się i...

- Hola, hola. - upomniała mnie palcem wskazującym. - To ty jesteś ta z plaży?

Zamarłam.

- Tobie też się śniłam? - otworzyłam szeroko oczy i zapisnęłam.

- Taa. Tylko wyglądałaś inaczej. Tak bardziej dojrzale. Nie to, że coś ale wiesz te rude fale sprawiają, że wyglądasz jak elf.

Przełknęłam ślinę.

- Chwila. To co we mnie było innego?

Cmoknęła i przychyliła się tajemniczo w moją stronę. Zaśmiała się krótko i powiedziała:

- Byłaś wyższa i miałaś na sobie białą, zwiewną sukienkę. A ty co nie pamiętasz? - zapytała odchylając się na krześle.

- No cóż, w śnie nie widzisz siebie. Tylko to co jest przed tobą. Zdajesz sobie sprawę z tego co mi powiedziałaś?

- Jak wyglądałam? Miałam na sobie te cudeńka co dzisiaj? - spytała podekscytowana podnosząc nogę ponad stół.

- Tak. Ale czy pamiętasz to co do mnie powiedziałaś? - powtórzyłam pytanie. Uniosła brwii i odburknęła:

- Niee. A co takiego powiedziałam? - podkreśliła ostatnie słowo.

- To, że niedługo się zobaczymy. I znałaś moje imię! - wytłumczyłam. Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę.

- Cherry, tak?

Uśmiechnęłam się na dźwięk jej głosu. Wydawał się taki gorzki i sztuczny ale też przyjazny.

- Dziwne. Ja jestem Madison. Madison Tiffany. - wyciągnęła dłoń otoczoną przez ćwiekowaną bransoletkę.

- Cherry Beverly. - uścisnęłam jej rękę.

Tiffany.

Tom Tiffany.

Satanista, który próbuje mnie dorwać.

A przede mną siedzi najpewniej jego córka.

Do cholery, gdzie Jay?

Rozejrzałam się po zatłoczonym klubie i z kłębkiem myśli wstałam od stołu.

- Ej! Gdzie idziesz ślicznotko? - zapytała biegnąc za mną.

Starałam się być szybsza. Sama nie wiem gdzie się kierowałam ale wiedziałam jedno. Muszę uciekać.

- Jeydon! - wołałam wśród tłumu. Zero odpowiedzi. Muszę wracać do hotelu. To jedyne, sensowne wyjście.

- Poczekaj! - krzyczała Madison. W ciągu dwóch sekund złapała mnie za rękę.

- Puszczaj! - rozkazałam.

- Co ci jest? - spytała zdezorientowana.

- Znasz Toma ?

- Jakiego Toma? - wypluła z siebie.

- Tiffanego. Toma Tiffanego. - tłumaczyłam mając nadzieję, że powie nie. A jednak.

- No jasne. To mój ojciec.








     Pasuje na rolę Madison?