Zawsze zastanawiałam się dlaczego moja rodzina tak
bardzo wierzy w Boga. W swoim zachowaniu nie pokazują postawy wierzących.
Torturują mnie, chowają przed światem, zabraniają kontaktu z innymi. Próbowałam
uciec z domu już niejednokrotnie ale zawsze skutki były bolesne i męczące.
Matka nazwała nawet jeden z pokoi, pokojem kary. Zamykała mnie tam na tydzień,
w kompletnych ciemnościach, przychodząc co trzy godziny i dając mi szklankę
wody. Tylko rano i wieczorem otrzymywałam posiłek.
Ilość tych kar oraz samo życie z moją rodziną
nauczyło mnie surowości dla samej siebie. Nie raz czując wyrzuty sumienia z
powodu kłótni z matką, przychodziłam do pokoju kary. Bywało, że to nie matka
uderzała mnie w policzek ale to ja sama. Nigdy nie próbowałam popełnić samobójstwa…Nie
umiałam pozbawić się życia, uważałam nawet, że to prosty sposób na ucieczkę od
problemów. Jeśli chciałam się ukarać to albo prosiłam o to mamę lub samą
siebie. Tak już zostało. Matka nauczyła mnie życia w karze.
~~~~
Był
wietrzny i deszczowy dzień. Poprzedniego wieczoru matka wyjechała z domu. Ma
wrócić niebawem. Joseph przyszedł już z samego rana abym miała więcej czasu na
zrobienie zakupów. Wyszłam więc już o ósmej rano. Cały czas byłam w myślach
przy moim synku, czy niczego mu nie brakuje, czy Joseph dobrze się nim
opiekuje. Kochałam ich obu lecz dobrze wiedziałam że życie razem nie jest nam
przeznaczone. Zamierzałam powiedzieć o tym Josephowi. Wytłumaczyć mu, że
rodzice nie pozwolą mi przeprowadzić się nawet do najbogatszego domu w
miasteczku. Jestem skazana na życie u ich boku a on musiał to zrozumieć.
Była osiemnasta kiedy zmierzałam w kierunku domu.
Już na ganku usłyszałam krzyki i dźwięk tłuczonych naczyń. Przestraszyłam się,
że może jakiś złodziej wtargnął na teren posiadłości lub co gorsza, matka
wróciła wcześniej.
Spełniła się moja obawa.
Gdy uchyliłam drzwi ujrzałam Josepha trzymającego
na rękach Johanna. Matka usilnie krzyczała na niego i rzucała porcelanowymi
kubeczkami. Dziecko płakało niemiłosiernie a w powietrzu czuć było lekki swąd
spalenizny.
- Anno, zabieraj Johanna i czekajcie na mnie pod moim domem! – krzyknął
Joseph.
Spojrzałam spanikowana i próbowałam podbiec po moje
dziecko.
- Mamo, proszę, uspokój się! – błagałam ją o mało co nie dostając w
głowę porcelaną.
Rosa uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
- Nigdy w życiu. On mi Cię odebrał, więc ja odbiorę wam dziecko. –
poszła szybkim krokiem do kuchni.
Joseph zerwał się w moim kierunku i przekazał
dziecko. Otwierałam już drzwi gdy usłyszałam, że nikt za mną nie idzie.
Odwróciłam się twarzą do Josepha. Stał, blady, ze zmierzwionymi czarnymi
włosami i wyłupionymi oczami. Usta miał otwarte, jakby chciał powiedzieć:
Kocham was. Pokręciłam zrozpaczona głową. Zauważyłam, że matka wbiła mu w plecy
nóż. Przebiła je aż po brzuch. Ukochany upadł na kolana a potem całkiem się
obezwładnił. Z rany sączyła się krew wylewając na moje stopy. Uniosłam wzrok.
Stała przede mną. Mała o siwych włosach, ubrana w swoją białą suknię.
Szczerzyła się wyciągając do mnie ręce. Na jej dłoniach widniały plamy krwi
Josepha.
- Oddaj mi tego bękarta. Nie pozwól by szatan Cię dopadł. I tak jest już
wystarczająco blisko Ciebie. – mówiła zbliżając się do mnie. Pochyliłam się po
nóż, który nadal był wbity w plecy zmarłego. Nie chciałam by Johann na to
wszystko patrzył. Już i tak był wystarczająco przerażony. Matka widząc, że
zamierzam ją zaatakować zaśmiała się szyderczo.
- Dziecko i tak jest
już zaczadzone. Nie ma dla niego szans. Stracisz go tak jak straciłaś jego. –
kopnęła stopą Josepha.
Nie myśląc co robię wbiłam nóż w jej pierś.
Najpierw popatrzyła na mnie zaskoczona, potem na wbite ostrze. W końcu
przeniosła wzrok na dziecko. Trzęsącą się dłonią dotknęła krwi, wylewającej jej
się z rany a potem przyłożyła ją do czoła Johanna. Namalowała na nim odwrócony
krzyż i zanim upadła tracąc przytomność, szepnęła:
- Wrócę po was.
Nie tracąc ani chwili dłużej wybiegłam z domu.
Trzymając synka na rękach i płacząc pogrążyłam się w długo trwającej potem
depresji aż w końcu pojęłam jedną rzecz. Nie muszę uciekać. Ona i tak mnie
znajdzie.
grudzień
1799 r.
Miejscowy
zaproponował mi, że mogę zamieszkać w mieszkaniu jego babci. Niedawno umarła a
teraz stoi ono puste. Zgodziłam się bez wahania.
W noc z 30 na 31 grudnia Johann dostał gorączki.
Jak się potem okazało, zachorował na silną grypę. Musiał zostać w szpitalu na
kilka dni. Nikt nie dawał mu szansy na przeżycie.
czerwiec 1804 r.
- Ani, Ani, dzisiaj moje urodziny! – ze snu wybudziły mnie wołania Johanna. Otworzyłam oczy i od razu ujrzałam
twarzyczkę pięcioletniego chłopca, łudząco podobnego do swojego ojca. Miał
duże, wyraziste zielone oczy i kruczoczarne włosy. Kiedy się uśmiechał, przy
ustach pojawiały mu się słodkie dołeczki.
- To wspaniale! Co dziś chcesz robić? – zapytałam go. Ten uspokoił się
na chwilę, pomyślał i znów wykrzyknął radośnie:
- Chcę pójść do Milly!
Milly to dziewczynka w wieku Johanna, mieszkająca
niedaleko nas. Dzieci poznały się tydzień temu na ryneczku w wiosce. Od razu
nawiązały ze sobą kontakt. Nie podobało mi się, że nawiązuje kontakty z dziećmi
z okolicy. Johann nie ma pojęcia, że jestem jego matką i ma tak zostać.
Sąsiedzi znali moją matkę i dowiedzieli się co się stało. Gdyby powiedzieli
prawdę… Johann by się mnie bał. Poza tym, nie chciałam by się do mnie
przywiązał. Nie jestem dobrą matką. Potrafię zabić człowieka.
- Ani, wstawaj. Chcę do Milly!
Popatrzyłam
na niego zdezorientowana.
- Już. Już idę. – powiedziałam i zaczęłam odgarniać pościel. – Poczekaj
na mnie w kuchni.
Chłopiec uśmiechnięty potruchtał do innego
pomieszczenia. Przebrałam się w spodnie i bluzę, rozczesałam włosy i dołączyłam
do Johanna. Nasypałam mu płatków i podałam czyste jabłko. Podziękował i zaczął
pilnie jeść. Patrzyłam na niego ze wzruszeniem i bólem. Okłamuję go dla jego dobra. Mam nadzieję, że
poznając kiedyś prawdę mi wybaczy.
maj 1814 r.
- Rozumiesz, że muszę iść
z nią spotkanie? Znam ja od dzieciństwa! Zakochałem się w niej. – wrzeszczał
stojąc naprzeciw mnie. W jego oczach błyszczał gniew i nienawiść.
- Nigdzie nie pójdziesz.
Ta dziewczyna tylko namotała Ci w głowie. Zostaniesz ze mną. – odpowiedziałam
spokojnie.
Chłopak ryknął:
- Nie mogę chodzić do szkoły tylko sprowadzasz tu jakiegoś naukowca,
muszę się modlić, prawie w ogóle zabraniasz mi się z nią widywać. Nie jesteś moją
matką! Wychodzę.
Nie zdążyłam go zatrzymać gdy nagle coś spadło na
podłogę. Rozejrzałam się dookoła ale dźwięk pochodził z dalszej odległości.
Sprawdziłam w kuchni. Na deskach leżał nóż. Zakrwawiony.
Przyłożyłam dłonie do ust i wybiegłam z domu wołając
imię Johanna. Chłopak nie zdążył jeszcze oddalić się wystarczająco by nie móc
mnie usłyszeć. Na zawołanie odwrócił się do mnie i zniecierpliwiony stanął aby
mnie dosłyszeć.
- Proszę, wróć do domu! Muszę Ci coś powiedzieć!
Po pięciu minutach siedziałam obok niego w salonie.
- Wiem, że to zabrzmi absurdalnie. Postaraj się mi uwierzyć. Jestem
jedyną osobą, która o Ciebie się troszczy. Twoja matka nie chciała mieć
dziecka. Kiedy Cię urodziła, od razu postanowiła, że znajdzie sposób aby się
Ciebie pozbyć. W pewną noc, gdy podpaliła dom, uratowałam Cię z jej rąk. Ona
zaś obiecała, że wróci po nas po śmierci. Widzisz ten nóż? – wskazałam dłonią
na ostrze leżące nadal w kuchni. – Nim zabiła pewnego młodzieńca.
Wzdrygnął się.
- Sądzisz, że dotrzyma
słowa?
- Ona zawsze spełnia
obietnice.
Kwiecień 1815
Nóż był tylko pierwszym ostrzeżeniem. Najgorsze
dopiero się zbliżało. Wielkimi krokami.
Niedawno zaczęłam zauważać pewne zmiany w Johannie.
Wydoroślał, nabrał ciała, jego twarz przybrała dojrzalszy wyraz. Pomyślałam
nawet, że gdyby nie był moim synem, mogłabym się z nim związać. To nie były
jedyne zmiany, jakie u niego zaobserwowałam.
Pewnego wieczoru gdy razem siedzieliśmy na kanapie
i rozmawialiśmy o przyszłości, złapał mnie za rękę, przyciągnął do ust,
pocałował i powiedział:
- Jesteś najpiękniejszą kobietą pod słońcem, Anno.
Zarumieniłam się.
- Będę Ci wdzięczny do końca życia za to że się mną zaopiekujesz. Wiesz
o tym, prawda? – zapytał mnie nadal trzymając za rękę.
Poczułam się dziwnie. Wiedziałam, że jest to mój
syn i nie powinnam dopuszczać do takich sytuacji ale coś mnie kusiło by
odpowiedzieć: tak, rzucić mu się na szyję i pocałować. Tak bardzo tego
pragnęłam. W jego oczach widziałam Josepha.
Tego wieczoru do niczego jednak nie doszło.
Czerwiec 1816 r.
Były to jego siedemnaste urodziny. Najpierw zawołał mnie do swojego pokoju. Ubrał
się w granatowy garnitur a włosy ułożył elegancko. Siedział na łóżku i czekał
aż przyjdę. Specjalnie dla niego założyłam krótką, szarą sukienkę. Chciałam mu
się podobać. Chciałam by widział we mnie
piękną kobietę, kogoś czystego moralnie. Pragnęłam by mnie pocałował. Myślałam
o nim o każdej porze dnia i nocy.
- Muszę Ci cos
powiedzieć. – odrzekł patrząc na mnie skupionym wzrokiem odkrywającym ubranie z
ciała.
Usiadłam obok niego. Poczułam woń jego męskiego,
silnego ciała.
- Nie mogę już patrzeć
na Ciebie z bezpiecznej odległości. Chcę abyś ze mną była i spędziła swoje
życie. To moje marzenie od szesnastych urodzin.
Kocham Cię, Anno i chcę byś została moją żoną. – po czym uklęknął na
jedno kolano i wyjął z kieszonki garnituru pudełeczko ze złotym pierścionkiem.
Był piękny. Pierwsza myśl dotyczyła problemu, w jaki sposób zdobył tą
biżuterię. Miał zakaz wychodzenia do miasteczka. Ale po chwili założyłam go na
palec i zbliżyłam swoje usta do jego ust.
Płynęliśmy razem, złączeni przez całą w noc do
krainy miłości i wiecznego potępienia, gdzie straszna i martwa Rosa rzucała na
nas klątwę. Klątwę, która zaprowadzi nas do piekła.
Z
upływem czasu zaczęłam żałować swojej decyzji. To w końcu mój syn. Lecz gdy
patrzyłam w jego oczy, tak złudnie podobne do jego ojca i smakowałam jego usta
wszystkie wątpliwości żegnały się z pożądaniem tego chłopaka. Dotykał mnie w
taki sposób w jaki nawet nie potrafił Joseph. Oddałam mu się w całości a po
wszystkim leżałam u jego boku rozmyślając nad kazirodczym grzechem.
Mam nadzieję że wakacje mijają wam przyjemnie pomimo tych upałów które przez chwilę odpuściły. Pozostawcie po sobie komentarz :)
Pozdrawiam wszystkich :*