środa, 8 lipca 2015

Dalszy fragment

Zawsze zastanawiałam się dlaczego moja rodzina tak bardzo wierzy w Boga. W swoim zachowaniu nie pokazują postawy wierzących. Torturują mnie, chowają przed światem, zabraniają kontaktu z innymi. Próbowałam uciec z domu już niejednokrotnie ale zawsze skutki były bolesne i męczące. Matka nazwała nawet jeden z pokoi, pokojem kary. Zamykała mnie tam na tydzień, w kompletnych ciemnościach, przychodząc co trzy godziny i dając mi szklankę wody. Tylko rano i wieczorem otrzymywałam posiłek.
Ilość tych kar oraz samo życie z moją rodziną nauczyło mnie surowości dla samej siebie. Nie raz czując wyrzuty sumienia z powodu kłótni z matką, przychodziłam do pokoju kary. Bywało, że to nie matka uderzała mnie w policzek ale to ja sama. Nigdy nie próbowałam popełnić samobójstwa…Nie umiałam pozbawić się życia, uważałam nawet, że to prosty sposób na ucieczkę od problemów. Jeśli chciałam się ukarać to albo prosiłam o to mamę lub samą siebie. Tak już zostało. Matka nauczyła mnie życia w karze.


                           ~~~~


         Był wietrzny i deszczowy dzień. Poprzedniego wieczoru matka wyjechała z domu. Ma wrócić niebawem. Joseph przyszedł już z samego rana abym miała więcej czasu na zrobienie zakupów. Wyszłam więc już o ósmej rano. Cały czas byłam w myślach przy moim synku, czy niczego mu nie brakuje, czy Joseph dobrze się nim opiekuje. Kochałam ich obu lecz dobrze wiedziałam że życie razem nie jest nam przeznaczone. Zamierzałam powiedzieć o tym Josephowi. Wytłumaczyć mu, że rodzice nie pozwolą mi przeprowadzić się nawet do najbogatszego domu w miasteczku. Jestem skazana na życie u ich boku a on musiał to zrozumieć.
Była osiemnasta kiedy zmierzałam w kierunku domu. Już na ganku usłyszałam krzyki i dźwięk tłuczonych naczyń. Przestraszyłam się, że może jakiś złodziej wtargnął na teren posiadłości lub co gorsza, matka wróciła wcześniej.
Spełniła się moja obawa.
Gdy uchyliłam drzwi ujrzałam Josepha trzymającego na rękach Johanna. Matka usilnie krzyczała na niego i rzucała porcelanowymi kubeczkami. Dziecko płakało niemiłosiernie a w powietrzu czuć było lekki swąd spalenizny.
                  - Anno, zabieraj Johanna i czekajcie na mnie pod moim domem! – krzyknął Joseph.
Spojrzałam spanikowana i próbowałam podbiec po moje dziecko.
                    - Mamo, proszę, uspokój się! – błagałam ją o mało co nie dostając w głowę porcelaną.
Rosa uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
                    - Nigdy w życiu. On mi Cię odebrał, więc ja odbiorę wam dziecko. – poszła szybkim krokiem do kuchni.
Joseph zerwał się w moim kierunku i przekazał dziecko. Otwierałam już drzwi gdy usłyszałam, że nikt za mną nie idzie. Odwróciłam się twarzą do Josepha. Stał, blady, ze zmierzwionymi czarnymi włosami i wyłupionymi oczami. Usta miał otwarte, jakby chciał powiedzieć: Kocham was. Pokręciłam zrozpaczona głową. Zauważyłam, że matka wbiła mu w plecy nóż. Przebiła je aż po brzuch. Ukochany upadł na kolana a potem całkiem się obezwładnił. Z rany sączyła się krew wylewając na moje stopy. Uniosłam wzrok. Stała przede mną. Mała o siwych włosach, ubrana w swoją białą suknię. Szczerzyła się wyciągając do mnie ręce. Na jej dłoniach widniały plamy krwi Josepha.
                     - Oddaj mi tego bękarta. Nie pozwól by szatan Cię dopadł. I tak jest już wystarczająco blisko Ciebie. – mówiła zbliżając się do mnie. Pochyliłam się po nóż, który nadal był wbity w plecy zmarłego. Nie chciałam by Johann na to wszystko patrzył. Już i tak był wystarczająco przerażony. Matka widząc, że zamierzam ją zaatakować zaśmiała się szyderczo.
                        - Dziecko i tak jest już zaczadzone. Nie ma dla niego szans. Stracisz go tak jak straciłaś jego. – kopnęła stopą Josepha.
Nie myśląc co robię wbiłam nóż w jej pierś. Najpierw popatrzyła na mnie zaskoczona, potem na wbite ostrze. W końcu przeniosła wzrok na dziecko. Trzęsącą się dłonią dotknęła krwi, wylewającej jej się z rany a potem przyłożyła ją do czoła Johanna. Namalowała na nim odwrócony krzyż i zanim upadła tracąc przytomność, szepnęła:
                  - Wrócę po was.
Nie tracąc ani chwili dłużej wybiegłam z domu. Trzymając synka na rękach i płacząc pogrążyłam się w długo trwającej potem depresji aż w końcu pojęłam jedną rzecz. Nie muszę uciekać. Ona i tak mnie znajdzie.



                                         grudzień 1799 r.


 Miejscowy zaproponował mi, że mogę zamieszkać w mieszkaniu jego babci. Niedawno umarła a teraz stoi ono puste. Zgodziłam się bez wahania.
W noc z 30 na 31 grudnia Johann dostał gorączki. Jak się potem okazało, zachorował na silną grypę. Musiał zostać w szpitalu na kilka dni. Nikt nie dawał mu szansy na przeżycie.






                                        czerwiec 1804 r.




                 - Ani, Ani, dzisiaj moje urodziny! – ze snu wybudziły mnie wołania  Johanna. Otworzyłam oczy i od razu ujrzałam twarzyczkę pięcioletniego chłopca, łudząco podobnego do swojego ojca. Miał duże, wyraziste zielone oczy i kruczoczarne włosy. Kiedy się uśmiechał, przy ustach pojawiały mu się słodkie dołeczki.
                   - To wspaniale! Co dziś chcesz robić? – zapytałam go. Ten uspokoił się na chwilę, pomyślał i znów wykrzyknął radośnie:
                    -  Chcę pójść do Milly!
Milly to dziewczynka w wieku Johanna, mieszkająca niedaleko nas. Dzieci poznały się tydzień temu na ryneczku w wiosce. Od razu nawiązały ze sobą kontakt. Nie podobało mi się, że nawiązuje kontakty z dziećmi z okolicy. Johann nie ma pojęcia, że jestem jego matką i ma tak zostać. Sąsiedzi znali moją matkę i dowiedzieli się co się stało. Gdyby powiedzieli prawdę… Johann by się mnie bał. Poza tym, nie chciałam by się do mnie przywiązał. Nie jestem dobrą matką. Potrafię zabić człowieka.
                 - Ani, wstawaj. Chcę do Milly!
 Popatrzyłam na niego zdezorientowana.
                  - Już. Już idę. – powiedziałam i zaczęłam odgarniać pościel. – Poczekaj na mnie w kuchni.
Chłopiec uśmiechnięty potruchtał do innego pomieszczenia. Przebrałam się w spodnie i bluzę, rozczesałam włosy i dołączyłam do Johanna. Nasypałam mu płatków i podałam czyste jabłko. Podziękował i zaczął pilnie jeść. Patrzyłam na niego ze wzruszeniem i bólem.  Okłamuję go dla jego dobra. Mam nadzieję, że poznając kiedyś prawdę mi wybaczy.


                                             maj   1814 r.


                      - Rozumiesz, że muszę iść z nią spotkanie? Znam ja od dzieciństwa! Zakochałem się w niej. – wrzeszczał stojąc naprzeciw mnie. W jego oczach błyszczał gniew i nienawiść.
                      - Nigdzie nie pójdziesz. Ta dziewczyna tylko namotała Ci w głowie. Zostaniesz ze mną. – odpowiedziałam spokojnie.
Chłopak ryknął:
                     - Nie mogę chodzić do szkoły tylko sprowadzasz tu jakiegoś naukowca, muszę się modlić, prawie w ogóle zabraniasz mi się z nią widywać. Nie jesteś moją matką! Wychodzę.
Nie zdążyłam go zatrzymać gdy nagle coś spadło na podłogę. Rozejrzałam się dookoła ale dźwięk pochodził z dalszej odległości. Sprawdziłam w kuchni. Na deskach leżał nóż. Zakrwawiony.
Przyłożyłam dłonie do ust i wybiegłam z domu wołając imię Johanna. Chłopak nie zdążył jeszcze oddalić się wystarczająco by nie móc mnie usłyszeć. Na zawołanie odwrócił się do mnie i zniecierpliwiony stanął aby mnie dosłyszeć.
                     - Proszę, wróć do domu! Muszę Ci coś powiedzieć!
Po pięciu minutach siedziałam obok niego w salonie.
                     - Wiem, że to zabrzmi absurdalnie. Postaraj się mi uwierzyć. Jestem jedyną osobą, która o Ciebie się troszczy. Twoja matka nie chciała mieć dziecka. Kiedy Cię urodziła, od razu postanowiła, że znajdzie sposób aby się Ciebie pozbyć. W pewną noc, gdy podpaliła dom, uratowałam Cię z jej rąk. Ona zaś obiecała, że wróci po nas po śmierci. Widzisz ten nóż? – wskazałam dłonią na ostrze leżące nadal w kuchni. – Nim zabiła pewnego młodzieńca.
Wzdrygnął się.
                       - Sądzisz, że dotrzyma słowa?
                       - Ona zawsze spełnia obietnice.



                                                 Kwiecień 1815




Nóż był tylko pierwszym ostrzeżeniem. Najgorsze dopiero się zbliżało. Wielkimi krokami.
Niedawno zaczęłam zauważać pewne zmiany w Johannie. Wydoroślał, nabrał ciała, jego twarz przybrała dojrzalszy wyraz. Pomyślałam nawet, że gdyby nie był moim synem, mogłabym się z nim związać. To nie były jedyne zmiany, jakie u niego zaobserwowałam.
Pewnego wieczoru gdy razem siedzieliśmy na kanapie i rozmawialiśmy o przyszłości, złapał mnie za rękę, przyciągnął do ust, pocałował i powiedział:
                 - Jesteś najpiękniejszą kobietą pod słońcem, Anno.
Zarumieniłam się.
                 - Będę Ci wdzięczny do końca życia za to że się mną zaopiekujesz. Wiesz o tym, prawda? – zapytał mnie nadal trzymając za rękę.
Poczułam się dziwnie. Wiedziałam, że jest to mój syn i nie powinnam dopuszczać do takich sytuacji ale coś mnie kusiło by odpowiedzieć: tak, rzucić mu się na szyję i pocałować. Tak bardzo tego pragnęłam. W jego oczach widziałam Josepha.
Tego wieczoru do niczego jednak nie doszło.


                                          Czerwiec 1816 r.



            Były to jego siedemnaste urodziny.  Najpierw zawołał mnie do swojego pokoju. Ubrał się w granatowy garnitur a włosy ułożył elegancko. Siedział na łóżku i czekał aż przyjdę. Specjalnie dla niego założyłam krótką, szarą sukienkę. Chciałam mu się podobać.  Chciałam by widział we mnie piękną kobietę, kogoś czystego moralnie. Pragnęłam by mnie pocałował. Myślałam o nim o każdej porze dnia i nocy.
                        - Muszę Ci cos powiedzieć. – odrzekł patrząc na mnie skupionym wzrokiem odkrywającym ubranie z ciała.
Usiadłam obok niego. Poczułam woń jego męskiego, silnego ciała.
                       - Nie mogę już patrzeć na Ciebie z bezpiecznej odległości. Chcę abyś ze mną była i spędziła swoje życie. To moje marzenie od szesnastych urodzin.  Kocham Cię, Anno i chcę byś została moją żoną. – po czym uklęknął na jedno kolano i wyjął z kieszonki garnituru pudełeczko ze złotym pierścionkiem. Był piękny. Pierwsza myśl dotyczyła problemu, w jaki sposób zdobył tą biżuterię. Miał zakaz wychodzenia do miasteczka. Ale po chwili założyłam go na palec i zbliżyłam swoje usta do jego ust.
Płynęliśmy razem, złączeni przez całą w noc do krainy miłości i wiecznego potępienia, gdzie straszna i martwa Rosa rzucała na nas klątwę. Klątwę, która zaprowadzi nas do piekła.
           Z upływem czasu zaczęłam żałować swojej decyzji. To w końcu mój syn. Lecz gdy patrzyłam w jego oczy, tak złudnie podobne do jego ojca i smakowałam jego usta wszystkie wątpliwości żegnały się z pożądaniem tego chłopaka. Dotykał mnie w taki sposób w jaki nawet nie potrafił Joseph. Oddałam mu się w całości a po wszystkim leżałam u jego boku rozmyślając nad kazirodczym grzechem.






Mam nadzieję że wakacje mijają wam przyjemnie pomimo tych upałów które przez chwilę odpuściły. Pozostawcie po sobie komentarz :)
Pozdrawiam wszystkich :*