poniedziałek, 29 lipca 2013

Rozdział 21 i 22

Rozdział 21





Obudziły mnie promienie grzejącego słońca i utulające ciepłe ramiona. Zrobiło mi się duszno i szybko stanęłam na nogi.

- Przepraszam. Nie chciałem... - wyszeptał Jay, siedząc przy miejscu w którym zasnęłam. Golden Gate o zmroku sprawiał wrażenie jeszcze piękniejszego niż za dnia. Liczne światła, które oświetlały most były zauważalne nawet parę kilometrów dalej. Chciałam tu zostać. I patrzeć jak światełka gasną, wraz z moim życiem.

Jeydon patrzył na mnie z nadzieją, że mu odpowiem. Nie miałam ochoty cokolwiek mówić. Nie teraz.

- Proszę, odezwij się.

Milczałam.

- Cher, naprawdę tak nie myślę.

- A niby co myślisz? - wydusiłam.

- Jesteś piękna... - wyjąkał.

Spojrzałam na niego innym wzrokiem. Zamurowało mnie. Powiedział, że jestem... że jestem piękna. Nigdy czegoś takiego nie słyszałam z ust człowieka. Szczególnie nie od chłopaka.



- Co?

- Przecież usłyszałaś.

Uśmiechnęłam się.

- Mogę się do ciebie przytulić? - zapytałam. W jednym momencie poczułam pilną potrzebę by być przy kimś blisko. Poczuć kogoś. A jedyną znaną mi osobą na Golden Gate był Jay. Chłopak rozłożył ręcę i wyszeptał

- Chodź.

Skarciłam się za to co zaraz zrobię i wtuliłam się najmocniej jak mogłam w uspokajające ramiona Jaya. Siedziałam tak kilkanaście minut gdy wreszcie uświadomiłam sobie, że jest noc. Odsunęłam się od mojego przyjaciela. Jeydon od razu zaczął się tłumaczyć:

- Przepraszam, poniosło mnie. Zdziwiło mnie, że Jack Halley pojawił się w postaci ducha, żeby tylko dać ci wskazówki. I to tobie. Zastanawiające dlaczego upatrzył sobie akurat ciebie. Ale to wcale nie powód, żeby podejrzewać cię o bycie diemontem. Wybaczysz mi?

- Dziwne ale nie potrafię się na ciebie gniewać. Nawet jakbym tego bardzo chciała. - przyznałam lekko się uśmiechając.

- Bardzo mnie to cieszy. - powiedział odwzajemniając uśmiech.



- Wracajmy do hotelu. Jutro mamy wiele rzeczy do zrobienia.

- Racja. Wreszcie musimy pójść do Tiffanego. - odpowiedział wstając z betonu. Zrobiłam to samo. Wracając do tymczasowego domu, pomyślałam: Może jeszcze nie wszystko stracone...





Rozdział 22



Gdy tylko wpadliśmy cali zmoczeni - zaczął padać deszcz - do pokoju, Madison grasowała przy moim laptopie. Przywitałam się z nią a ona zaczęła trajkotać:

- Nie uwierzycie! Znalazłam coś. To niesamowite. Normalnie nie uwierzycie. Jestem genialna.

Spojrzeliśmy po sobie z Jeydonem i czekaliśmy, zdejmując z siebie przemoczone ubrania aż Mad skończy mówić. Trwało to nie całe trzy minuty gdy wreszcie uświadomiła sobie, że ma przestać się zachwycać i przejść do sedna.

- Okej już. Przebierzcie się bo nie mogę patrzeć na jego mokry, umięśniony brzuch i na twoje piękne ciało i usiądźcie koło mnie. Zaniemówicie kiedy wam coś pokażę. - parsknęłam gromkim śmiechem a Jay jakby specjalnie przeszedł koło niej udając, że szuka podkoszulka. Przebrał się prawie przed nią. Dziewczyna fuknęła na niego a on rozbawiony popatrzył na mnie. Wciąż stałam w samym staniku i w majtkach przed drzwiami pokoju. Wgapiłam się na Jeydona jak w ósmy cud świata. A on tylko stał. Olśniewał mnie swoim głębokim i magnetycznym wzrokiem. Jego oczy. Ze snu. Tak, to on. To chłopak, który stał na moście a na jego źrenicy widziałam krzyż. To Jeydon nakazał mi przebyć drogę. Znał mnie. Inaczej by się wtedy nie odezwał, prawda?

Cher! - krzyknęła Madison. Obudzona z rozmyśleń, potrząsnęłam głową i biegiem rzuciłam się do moich starych ubrań. Gdy miałam już włożyć swoją brudną podkoszulkę i kurtkę, dziewczyna ponownie mnie upomniała:

- Obiecałam ci, że pożyczę ci jakieś ciuchy. Leżą przy balkonie.

Popatrzyłam na niego z przerażeniem.

- Spokojnie, sprawdziłam teren. Rose nie rzuca się z barierki.

Odetchnęłam i z nieco mniejszym strachem ruszyłam ku foliowej torebce by przejrzeć ubrania. Sporo czarnych bokserek z nadrukami, letnich bluzek, dwie bluzy, pięć par krótkich, poszarpanych spodenek i dwie pary butów.

Jęknęłam zaskoczona i uradowana. To najpiękniejsze rzeczy jakie kiedykolwiek miałam! Zwykle to Shannon kupowała mi ciuchy i to pod swój styl. Ubierałam je z konieczności. Nigdy nie przypadały mi do gustu. Ale teraz, widząc te nowiusieńkie i pachnące rzeczy podbiegłam do Madison i radośnie ją uścisnęłam.

- Koleżanko bardzo się cieszę, że sprawiłam ci radość ale ubierz coś. Pan Jay się na ciebie gapi. - wyszeptała z przymrużonym okiem.

Pokiwałam głową i wyciągnęłam z torebki fioletowe spodenki i białą bluzę z napisem : Angel. Włosy przeczesałam i ponownie zrobiłam z nich nieporządnego koka. Zmazałam resztki makijażu z poprzednich dwóch dni czy trzech dni i usiadłam na łóżku obok Madison. Jeydon po kilku minutach dołączył do nas i znalazł sobie miejsce obok mnie. Zbyt blisko. Czułam jego wielki i mocny biceps. Mogłam przysiąc, że cały czas na mnie patrzy.

Niespodziewanie acz niezauważalnie pochylił się do mojego ucha i nonszalanckim szeptem i uśmiechem powiedział:

- Mówiłem prawdę. Jesteś piękna...

Moje policzki oblał rumieniec. Potarłam zimne dłonie i wydukałam wciąż czując jego ciało:

- Madison, opowiadaj.

Dziewczyna wyszczerzyła się i zaczęła czytać:

- Dnia 11 października 1994 roku w szpitalu California Pacific Medical Center jedna z kobiet poświęconych na czarnej mszy, niejaka Rosalie Luvery urodziła 666 dziecko demona. Do dziś nieznane jest jego imię ani adres zamieszkania. Ciekawi dziennikarze wtargnęli na teren szpitala i żądali informacji od doktora Hopkinsa, który odbierał poród Rosalie. Ten jednak nic nie zdradził. Sprawa ucichła aż do momentu kiedy to Rosalie Luvery zameldowała się w Grands Hotel. Otrzymała ona pokój 38, informację tą posiadamy od niejakiego Jacka Halleya, który wielokrotnie odwiedzał Rose. Po kilku dniach Rosalie popełniła samobójstwo skacząc z hotelowego dachu. Z dnia: 8 lipca 1994. To dopiero jedna notka, posłuchajcie drugiej. Temat to: UWAGA! ALARMUJEMY! Dnia 12 listopada 1994 roku Rosalie Luvery zamordowała swojego wiernego przyjaciela Jacka Halleya na plaży Baker Beach przy Golden Gate. Pytanie, jak to możliwe, że duch zabił człowieka? Nikt nie potrafi na to pytanie odpowiedzieć. Co dziwniejsze, policja po przeszukaniu plaży i zatoki nie znalazła ciała. Aspirant Rick Jevel podejrzewa, że ciała nigdy nie znajdą. Sprawa ta jest bardzo podejrzana, ponieważ na jednym z kamieni, który znajduje się na plaży wyryto imię i nazwisko sprawczyni. Policjanci biorą to jako podwójny dowód, że Rosalie Luvery powrócila na ziemię by załatwić niedokończone sprawy. Jakie ? Nikt tego nie wie.

Zamurowana siedziałam na ciepłej już pościeli i gapiłam się z otwartą buzią w ekran laptopa. Jak do licha Madison to znalazła?! Przecież Jeydon szukał kiedyś informacji o jej samobójstwie ale nic nie udało nam się wyszukać.

- Jesteś niesamowita! - wykrzyknęłam podekscytowana. - Muszę wyjąć kartkę i spisać niektóre informacje. Jay, co powiesz?

Chłopak uśmiechnął się zawadiacko i odrzeknął:

- Tym razem mi zaimponowałaś.

Siedziałam już na dywanie i notowałam w swoim zeszycie, który zabrałam z domu:

California Pacific Medical Center - 11 październik 1994 , doktor Hopkins.

Aspirant: Rick Jevel

Grands Hotel pokój 38

12 listopada 1994 - zabójstwo Jacka Halleya.

- Co o tym sądzicie? - spytała Madison patrząc na to co piszę.

- Jutro musimy się rozdzielić. - powiedziałam. - Skoro nie możesz pójść z nami do Tiffanego, zaczniesz śledzctwo w szpitalu. Musisz wytępić wszystkie niezbędne informacje od Hopkinsa.

- Niby jak? - spojrzała na mnie zdesperowana.

- No nie wiem, wykorzystaj swój urok osobisty... - pomknęłam roześmiana i szczęśliwa, że wreszcie udało nam się czegoś dowiedzieć.

- Jaki urok? Ona w ogóle go ma? - zapytał Jeydon nadal siedząc na łóżku.

Madison roześmiała się i z przytupnięciem glanem powiedziała:

- Dobrze, wystroję się na bóstwo. Facet wszystko wyśpiewa.

- My pójdziemy do Toma a gdy będziemy wracać to zachaczymy o recepcjonistkę. Mam z nią niezłe kontakty, sądzę, że być może dowiem się czegoś o samobójstwie Rose. Wieczorem o ósmej spotykamy się wszyscy u mnie. I zamawiamy pizze.

- Przyjedzie ten ładny koleś? - spytała z utęsknionym wzrokiem Mad.

- Tak. - obiecałam. - A teraz idziemy spać.

Po ogarnięciu bałaganu jaki ostatnio panował w moim pokoju i po kąpieli Madison zadała mi pytanie czy może u mnie przenocować. Zgodziłam się bo wcale nie było mi miłe spać w tym samym łóżku co Rosalie Luvery i to w dodatku bez żadnego towarzystwa. Kiedy to położyłyśmy się ja do łóżka a Mad na kanapę, dziewczyna zaczęła mówić:

- Pamiętasz kiedy powiedziałam ci, że też nic o sobie nie wiem.

- Tak. - nagle przypomniałam sobie tamtą zadziwiającą rozmowę i w jednej chwili zaczęłam się zastanawiać: przecież zna swoje imie i nazwisko, wie kim jest jej ojciec, ma prawdziwy dom.

- Więc chciałam ci to jakoś wyjaśnić.

- Mów.

- Jestem Madison Tiffany i mam osiemnaście lat. Mieszkam w Grands Hotel od dwóch lat i pracuję w sklepie muzycznym ,, U Betty". Mój ojciec to Tom Tiffany jeden z diemontów na, które poluję. Niby wszystko się zgadza. Wiem kim jestem, ile mam lat, kto jest moim ojcem. No ale widzisz... Straciłam pamięć jak miałam szesnaście lat. Nie pamiętam swojej przeszłości. Jak tu trafiłam, czemu pracuję w sklepie muzycznym i dlaczego u licha jestem Łowcą? - przerwała na chwilę a moje serce zaczęło szybko bić. Ta dziewczyna jest taka jak ja. Może ma nieco inny problem ale i tak sytuacja wygląda podobnie. - W pewien poranek obudziłam się w swoim pokoju z kasą na stoliku i listem. Nie wiem kto go napisał... Było tylko napisane, że pracuję od poniedziałku do piątku od 8 do 15 a od godziny 16 do 24 jestem zatrudniona jako Łowczyni u Andrewa Billsa, obok jego adres. Ten ktoś wyjaśnił mi na czym polega ta praca. Znał mnie, moje dane... I od tamtego momentu staram się jakoś żyć. Chociaż się boję... Boję się swojej przeszłości.

Dziewczyna zamilkła. Opowiedziała mi o sobie tak dużo rzeczy. Byłabym nie w porządku gdybym nie powiedziała ani słowa. Dlatego zaczęłam mówić:

- Jestem Cher i mam dziewiętnaście lat. Mieszkałam w leśnym domku z ciotką i wujkiem. Przez dziewiętnaście lat nie mogłam wychodzić z domu dalej niż na kilometr. Nie chodziłam do szkoły, Billy, mój wuj mnie uczył prywatnie. Nie miałam żadnego kontaktu z ludźmi z zewnątrz. Pewnej nocy uciekłam. Pracuję w sklepie muzycznym ,, u Betty" oraz jako Łowczyni. Więcej o sobie nie wiem.

Madison nie mówiła nic przez dziesięć minut. Kiedy poczułam znużenie i miałam ochotę położyć głowę na poduszce i zasnąć usłyszałam:

- Dziękuję.

- Mogę cię spytać o jeszcze jedną rzecz?

- Tak.

- Czemu zapytałaś mnie czy nie znam swojej tożsamości. To trochę dziwne. No wiesz, nie znałas mnie i od razu takie pytanie.

- Mam dziwne przeczucie, że cię znałam już wcześniej. No wiesz kiedyś w swojej przeszłości.

- To niemożliwe. Mówiłam ci, że nie wychodziłam z domu.

- Ale może w poprzednim życiu?

- Wiierzysz w te bajki?

- Pewnie.

- Mad, czy ty często masz te przeczucia? Ostatnio mówiłaś o liście samobójczym Rose.

- Tak, cały czas.

- Informuj mnie o tym.

- Jasne.

- To co idziemy spać?

- Mhmm.

- Dobranoc.

- Dobranoc.

Zamknęłam oczy i ciągle nie mogłam w to uwierzyć. Na tym chorym świecie jeszcze jest ktoś taki jak ja...


piątek, 26 lipca 2013

Rozdział 20

- Cher! Poczekaj na nas! - zawołała Madison. Skołowana obejrzałam się za siebie i zobaczyłam w oddali dwójkę moich przyjaciół. Przystanęłam przy ostanim z domów tej uliczki i czekałam aż moi przyjaciele do mnie dotrą. Gdy stanęli obok mnie, Jay zapytał:

- Z kim rozmawiałaś?

Przez moment zastanawiałam się czy powinnam powiedzieć im prawdę. Jednakże postanowiłam, że odpowiem na pytanie Jeydona by wzbudzać u nich jakichkolwiek podejrzeń.



- Z Jackiem Halleyem.

Mad roześmiała się w niebogłosy aż z jej oka uroniła się łza. Popatrzyła na mnie i z niedowierzaniem skomentowała:
- Serio to było dobre...

- Madison, przymknij się. - rozkazał Jay. Popatrzył na mnie zbyt surowo. Moje ciało spięło się gdy powiedział:

- On nie żyje.

- Wiem o tym. Sama w to nie wierzę ale właśnie tam - wskazałam palcem na trzy domy wstecz- opierał się o ścianę i ze mną rozmawiał. Mówił o wskazówkach. Ale nie udało mi się ich rozszyfrować. - wyjaśniłam.

- To niemożliwe. - wyjąkała Madison. Jeydon tylko stał i patrzył w jedno miejsce. Na ścianę o którą opierał się Halley.

- O czym rozmawialiście?

- Spytał się mnie dokąd idę na co nie miałam ochoty mu odpowiadać, więc zaczął zgadywać. Jego pierwsza propozycja to dom. Odpowiedziałam mu, że nie. A później Jack zapytał czy może do pracy na co powiedziałam, że tak. Po mojej odpowiedzi od razu spytał czy papierkowa robota, akta. Pokręciłam mu głową.

- Co później?

- Zniknął... - wyjąkałam.

- Tak bez pożegnania? - spytała Madison.

- Powiedział, że już mnie nie zatrzymuje bo pewnie się spieszę i nakazał bym przetrawiła naszą rozmowę.

- Nieźle. Gadałaś z duchem. - wybełkotała zaskoczona.

- Co o tym myślisz? - zadałam pytanie Jeydonowi, który bez ruchu nic nie mówił.

- Musisz wracać do domu. - powiedział ostro.

Coś we mnie podskoczyło. Czemu Jay tak zaaragował? Niepokoi mnie jego spojrzenie i ton głosu, ostatnimi czasy nie zwracał się do mnie w ten sposób. Może znowu zaczął mnie podejrzewać. Może stracił do mnie zaufanie. Bo niby czemu Jack Halley rozmawiał akurat ze mną?

- O co chodzi? - zapytałam łagodnym i udawanym, spokojnym głosem.

- To wskazówka. Jako pierwsze miejsce do którego szłaś podał dom. Dopiero kiedy dotarł do pracy od razu zmienił temat na papierkową robotę. Myślę, że w domu jest jakiś dokument, który by coś znaczył. Musisz to sprawdzić. - wyjaśnił. Żołądek opadł na swoje miejsce a ja chwilowo odetchnęłam.

Jak mam wejść do domu kiedy Shannon ciągle w nim jest?

Jak mam przeszukać wszystkie szuflady w pokoju wujka kiedy on ma tylko do niego klucz?

- To niemożliwe. Nie mogę tam wrócić. - wyszeptałam. Momentalnie zrobiło mi się słabo. Możliwe, że to od dusznego powietrza, które dzisiaj zagościło w San Francisco. A może to od zbiegłej sytuacji?

- Muszę wam to wyjaśnić.

- Później. Teraz idziemy do Tiffanego.

- Mojego tatuśka. - zaśmiała się pogardliwie Madison.

Nikt z nas nie odpowiedział. Jeydon szedł w milczeniu co jakiś czas zaciskając pięści i kręcąc głową. Zastanawiałam się o co mu chodziło.

Kiedy przyjechał nasz autobus, Jay nadal nic nie mówił. Ta sprawa mnie jeszcze bardziej niepokoiła niż bycie gościem u siebie w ,,domu". Hm, może dlatego, że mi na nim zależało. Coraz bardziej.

Z każdym dniem mocniej.

Madison tylko co jakiś czas dawała swój komentarz, ale i ona nie potrafiła zniszczyć krępującej atmosfery jaka zaczęła panować między nami. Jay odezwał się dopiero przed drzwiami Toma. Nie zahaczyliśmy nawet o sklep once&rock. Musieliśmy pokazać się w takich ciuchach w jakich jesteśmy ubrani. Zastanawiałam się tylko czy Madison może z nami wejść. Przecież jej ojciec nigdy nie powiedział jej kim jest. Nie powinna więc wiedzieć o istnieniu diemontów.

Gdy Jeydon przykładał pięść do drzwi zatrzymałam go słowami:



- Stój.

Spojrzał na mnie kątem oka i w jednym czasie odskoczyliśmy od drzwi.

- O co chodzi? - zapytał za ścianą.

- Ona nie może z nami wejść.

Po chwili zastanowienia, Jeydon potarł ręką po karku i odrzekł:

- No tak. Kompletnie o tym zapomniałem. Madison idź do hotelu, tu masz klucze - wyjął je z kieszeni spodenek - odpal laptopa Cher i poszukaj informacji o Rosalie Luvery. Czy miała rodzinę, gdzie mieszkała, w jakim szpitalu urodziła dziecko. Jest ważnym elementem w legendzie Diemontów. Powinna być jakaś namiastka. - polecił. Dziewczyna zawiedziona tym, że nie będzie mogła popatrzeć na swojego ,, kochaniutkiego ojczulka" westchnęła i z wyrwaniem kluczy z dłoni Jeydona popędziła w kierunku Grands Hotel. Gdy zostałam sama wraz z Jeydonem , lekko popchnęłam go na ścianę. Stanęłam dokładnie naprzeciwko niego, spojrzałam mu w piwne oczy i spytałam:

- Czemu tak się zachowujesz?

- Jak? - unikał mojego wzroku.

- Dlaczego zachowujesz się jakbym coś ci zrobiła?



- Niepokoisz mnie.

- Co?

- Czemu Jack Halley dał ci wskazówki?

- Nie mam pojęcia. Naprawdę.

- Może jesteś związana z tą całą akcją. Może próbujesz zdobyć nasze zaufanie a potem nas zabić?

- Jak śmiesz...

- A może zrobisz to właśnie teraz? Nakablujesz na nas Tiffanemu i razem nas się pozbędziecie?

- Przestań. - krzyknęłam upokorzona. Odbiegłam od domu Toma najdalej jak się dało. Tak by zostawić Jeydona daleko za sobą. Gdy weszłam na Golden Gate, zaczęłam płakać. Rozczulać się nad sobą, nad tym co powiedział mi chłopak, w którym jestem zakochana. Uświadomiłam sobie, że nie zasługuję na normalne życie. Na ludzką przyjaźć czy miłość. Jestem inna. Nie wiem o sobie nic poza imieniem, wiekiem i miejscem zamieszkania. Wszystko co podałam w dokumentach Billsa i Miriam jest kłamstwem. Obłudą realnego życia. Jedynego jakiego nawet nie potrafiłam stworzyć. Po co w ogóle tu jestem? Psuję wszystko. Tylko to umiem robić. Usiadłam przy barierce najpiękniejszego mostu na świecie i zamknęłam bolące oczy. Nie chciałam patrzeć na ruiny życia, które chciałam zburzyć...
 
Most Golden Gate razem z plażą Baker Beach. Cudownie tam... Pomyśleć tylko, że to właśnie na tej plaży Rose zabiła Jacka Halleya.
Mam dla was konkurs :D
Napiszcie w komentarzach którą z postaci polubiliście najbardziej:
1. Cher
2. Madison
3. Jeydon
 
Dla każdego kto napisze komentarz z imieniem! Musicie dodać tylko swoje imię, bo użyje je do następnych rozdziałów. Każdy z was będzie pełnić jakąś rolę w mojej książce. Zachęcam :)
 
 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Koniec rozdziału 18 i rozdział 19

Jeydon wyprostował się i odchrząknął a Madison położyła dumnie swoje długie, blade nogi na stoliku zaraz obok swojej herbaty.

- Wiemy gdzie mieszka Tom Tiffany. Ulica Halley przy Golden Gate. Madison was tam zaprowadzi. Musicie pójść do niego i udawać, że jesteście z plemienia Diemonts. Gdy już wam uwierzy, zapytacie się co z sprawą Luvery. Liczmy na to, że puszczą parę z ust, jeśli jednak by się tak nie stało, zaproponujcie, że poszukacie jej w zamian za informacje, które o niej znaleźli. Rozumiemy się?

Jeydon i Mad pokiwali głowami, jedynie ja próbowałam sobie przypomnieć pierwsze jego polecenie.

- Cher, wszystko jasne? - spytał podejrzanie Bills.

Pokiwałam głową bo niestety inne wytłumaczenie nie wchodziło w grę. W tej chwili interesowała mnie jeszcze jedna rzecz. Skoro Madison i Jay ze sobą pracują, jak to możliwe, że nie znali się przez spotkaniem w klubie?

- Wydaje mi się, że wszystko wam już wyjaśniłem. Zadzwonicie do mnie po wykonaniu misji. Za żadne skarby nie możecie zdradzić kim jesteście. Rozumiemy?

- Tak. - powiedzieliśmy chórem. Gdy wyszliśmy z domu Andrewa, zapytałam przyjaciół o dręczące mnie pytanie.

- Oczywiście, że się nie znaliśmy. To wszystko dzięki tobie, że poznałam tego przystojniaka.

- Nie jesteś w moim typie, żeby nie było. - odparł od razu Jeydon.



- Nie rozumiem.

- Szef nie organizuje grupowych spotkań. Zazwyczaj są one prywatne.



- Dlaczego?

- Bills martwi się, że ktoś nas wyda. Podaje misje tylko zaufanym osobom. W jej wypadku, Bills zaufał.



- Czyli mimo to, że pracujecie w jednej branży to nigdy się nie spotkaliście?

- Nigdy. - powiedział Jay. Jego głębokie, piwne oczy lustrowały moje. Uśmiechnął się i pewnym krokiem ruszył do przodu. Odwzajemniłam nieśmiało jego uśmiech.

- Hmm a Merlon? Jak go poznałeś?

- To mój wuj. - odparł tylko.

- Okej dzieciaki, strasznie przynudzacie. Idziemy do mojego starego?

Spiorunowałam ją wzrokiem.

- Czy ty zawsze masz takie odzywki? - spytałam patrząc na jej różowe glany, którymi cały czas się chwali.

- Jeszcze mnie nie znasz kochana. - odpowiedziała uśmiechając się szeroko. Jej niezwykle białe i proste zęby zachwycały podobnie jak krótkie, lśniące, czarne włosy. Karnacja też była pełna podziwu. Idealnie brązowa, naturalna. Dopiero teraz zobaczyłam, że Madison jest piękna.

Ale jeszcze nie chciałam tego przyznawać. Nie zaklimatyzowałam się przy nich na tyle by bardzo się otwierać. Poczekam. Poczekam na swój czas.

- Idziemy teraz do jakiegoś sklepu, żeby kupić ubrania dla Cher.

- Ale ja nie potrzebuję...

- Nie marudź. Nie możesz pokazać się w takich łachmanach jak to. - pokazała moje ubranie, w którym uciekłam z domu.

- Po za tym, Tiffany nie może cię rozpoznać. Musi uwierzyć, że naprawdę jesteś jednym z nich.

- A co z wami? - spytałam otępiale.

- Ja wszystko mam. - powiedziała najpierw Mad a później Jay.

- Proponuję once&rock. - odezwała się Madison.

- Nie idę do tego przypałowego sklepu. - burknął Jeydon.

- Nawet nie tak o nim nie mów. Sam jesteś przypałem! - wykrzyczała Madison popychając chłopaka.

- Hej, hej, łapy przy sobie. - upomniał ją Jay.

Dziewczyna po chwili się odsunęła i kontynuowała:

- To sklep dla rockowów i metali. Ubieram się tam i dzięki temu mam same czarne ciuchy z trupymi czachami. Diemonci ubierają się podobnie. - wyjaśniła nawet nie patrząc na przyglądającego się jej Jeydona.
- Ale ja mam inny styl. - odparłam. Szliśmy właśnie w kierunku przystanku gdy zadzwonił mi telefon. Zdenerwowana wyjęłam go z kieszeni. Zrobiło mi się słabo. Dzwonił Billy. Mój wujek. To nie najlepszy czas na rozmowę. Mimo to kliknęłam zieloną słuchawkę.

- Halo? - odezwał się jego męski, chropowaty głos.

- O co chodzi? - spytałam szorstko.

- Bardzo się o ciebie martwimy. Powinnaś wrócić, Cher, nie jesteś w dobrym miejscu. - tłumaczył wolno.

- Jeszcze coś? Spieszę się do pracy. - ugryzłam się w język. Nie powinnam tego mówić.

- O Boże... Cher, musisz wracać do domu! - wykrzyczała do słuchawki Shannon. Pewnie wyrwała Billiemu telefon.

- Nie będę pod waszym rozkazem. Nie teraz kiedy jestem taka szczęśliwa. Wreszcie mam przyjaciół i życie o jakim zawsze marzyłam. Nie potrzebuję was! - wrzasnęłam i rzuciłam komórk na ziemię. Wściekła i zbulwersowana pobiegłam do przodu zostawiając Madison i Jaya w niepewności. Będę musiała im wyjaśnić.

Nie teraz.

Nie teraz gdy widzę przed sobą Jacka Halleya.



Rozdział 19




 

Stał opierając się o ścianę jednego z domów. W wieku mojego wuja, wysoki, brązowe włosy. Mierzył mnie spojrzeniem. Skąd wiem, że to Jack Halley? Przecież może to być zwykły mieszkaniec San Francisco. Ale znów mam przy sobię to cholerne uczucie, które mówi mi, że to właśnie z nim mam do czynienia. Spokojnie zachęca mnie ruchem dłoni bym do niego podeszła. Obracam się za siebie i dostrzegam, że moi przyjaciele są daleko w tyle. Może nic się nie stanie jeśli z nim porozmawiam.

Na miłość boską. On jest d u c h e m!

Niezręcznie i powoli stąpam w jego kierunku. Jack uśmiecha się wyzywająco i mówi:

- Jak się trzymasz, Cher? - zaciskam pięści, nie mogę opanować wzroku.

- Kim jesteś? - pytam tylko. Z trudem przełykam ślinę, mój oddech robi się niemiarowy i ciężki. Mam wrażenie, że w moich płucach jest tylko dwutlenek węgla, że się duszę. Chcę stąd iść. Nie chcę odchodzić.

- Myślę, że doskonale o tym wiesz.

- Jack Halley?

Pokiwał głową.

- Co cię tu sprowadza? - spytałam ponownie.

- Pewna niedokończona sprawa. Od lat błądzę na tym świecie i szukam. Szukam pewnej osoby... - przeciąga wzrok na moich oczach.

Po kilku sekundach zdaję sobie sprawę o czym mówi.

- Szukasz mnie? - pytam zdenerwowana.

- Niedokładnie. W zasadzie to jestem tutaj by dać ci wskazówki. Dobrze by było, gdybyś je zrozumiała.

Przekrzywiłam lekko głowę.

- Jak one brzmią?

Zaśmiał się ironicznie i pokręcił głową z niedowierzeniem.

- Nie powiem ci ich wprost.

- Więc jak? Nie mam za wiele czasu. - odrzekłam z udawaną powagą. Wewnątrz mnie toczyła się wojna.

- Dokąd się wybierasz? - spytał.

- Nie twój interes.

- Pewnie do domu?

- Nie ważne.

- To może do pracy?

- Tak, do pracy. - odparłam.

- Papierkowa robota? Jakieś akta?

- Nie. Praca jak praca. Na pewno nie w biurze.

Uśmiechnął się.

- A więc skoro się spieszysz to ja znikam.

Obrzuciłam go zdziwionym wzrokiem.

- A gdzie wskazówki? - zapytałam zawiedziona, że tak szybko kończy tą rozmowę. Może gdybym zyskała trochę czasu, dowiedziałabym się coś więcej o Katherinie, potomku i całej naszej misji.

- Zastanów się i przetraw naszą rozmowę. - ponownie się zaśmiał i rozpłynął w powietrzu.

A ja zostałam sama z burzą myśli.



Nie mogę zdecydować kto z ludzi może być podobny do Jacka Halleya. Wysyłajcie swoje propozycje w komentarzach. Pozdrawiam :)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Rozdział 17,18(nieskończony)

Następnego dnia miałam spotkać się z Jeydonem i Madison na Golden Gate. Niestety przez panującą silną burzę i ulewę wszyscy musieliśmy zostać w hotelu. W niedzielny wieczór spotkaliśmy się w moim pokoju by wspólnie omówić te wszystkie rzeczy, które dowiedziałyśmy się z Madison w sobotę. Jeydon wydawał się niezaskoczony, co gorsza, nie przejmował się tym, że niebawem trzeba będzie zabić Toma Tiffanego, co oznaczało ból u Madison. Mogłabym powiedzieć, że zachował się jak człowiek bez duszy. Ale to jest praca. Nie ma litości.

- Jutro idziemy o siódmej do szefa. Poznasz go. - uśmiechnął się Jeydon. - A później musimy odwiedzić twojego tatę.

Madison prychnęła zirytowana.

- To nie jest mój tata. Najchętniej bym go zabiła.

Pokręciłam głową.

- Nie możesz tak mówić.

- Cher, to nie praca w sklepie muzycznym. To praca życia i śmierci. - przerwał mi Jeydon.

Rozległo się pukanie do drzwi. Wszyscy znieruchomieliśmy. Popatrzeliśmy po sobie a Jeydon wstał i dzielnie lecz cicho podszedł do drzwi. Niespodziewanie otworzył na oścież drzwi i szeroko się uśmiechnął.

- Pizza, moje panie. - młody chłopak trzymający pudło z pizzą zajrzał do pokoju i mrugnął do Madison. Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym i przyłożyła dłoń, wyginając palce w kształcie słuchawki. Zaczęła śpiewać :

- Call me, maybe. - chłopak wyszczerzył się.

- Mogę wejść? - spytał Jeydona.

- Nie. - podał mu pięć dolców i zamknął drzwi.

Madison fuknęła niezadowolona i z utęsknieniem powiedziała:

- On był taki uroczy. Ah. - przyłożyła dramatycznie dłoń do czoła.

Zaśmialiśmy się z talentu aktorskiego Madison. Ta dziewczyna była tak charyzmatyczna, że zaczynałam ją wprost kochać.

- Jaka ? - spytała Mad, otwierając pudełko. Uniosła się pyszna woń pizzy.



- Margharitta i Mafiosso.

Dziewczyna spojrzała na niego dramatycznym wzrokiem i wyrzuciła:

- Dużo mi to mówi.

Stłumiłam śmiech.

- Mafiosso jest z papryczką peperoni, czosnkiem, salami. Margharitta to ser i sos pomidorowy. - odpowiedział powoli.

- Dobra, zacznijmy jeść. - powiedziałam i wzięłam do ręki pierwszy kawałek margharitty.

- Ale się obżarłam. - powiedziała Madison po ,,kolacji".

Potężny grzmot pioruna spowodował, że zgasło światło. Nie mogłam dostrzec już uśmiechniętej twarzyczki mojej towarzyszki.

- Pójdę po świeczkę. - skwitowała. Usłyszałam ciężkie kroki i powiedziałam rozbawiona:



- Nie tup.

- Cher. Ale to nie ja.

- Racja. Ona cały czas siedzi.

Moje ciało przeszył zimny dreszcz. Przełknęłam ślinę, kroki coraz bardziej się zbliżały a na plecach czułam czyjś oddech. Zrobiło się chłodno, poruszyłam zesztywniałą głowę w bok. Balkon niespodziewanie się otworzył a wichura, którą dotychczas podziwialiśmy za oknem, teraz zawitała w środku pokoju. Oddech przyspieszył a kroki ustały. Miałam ochotę wrzeszczeć. Otworzyłam już buzię ale strach sparaliżował mnie całkowicie gdy tylko...





 

 

...zobaczyłam Rose Livery siedzącą przede mną.

- Witaj Cherry. - przywitała się. Jej głos był melodyjny, słodki i uroczy. Jej twarz była bliźniaczo do mnie podobna. Duże, zielone oczy, lekkie piegi przy nosie, pełne usta i kłąb rudych włosów.

- Wiiitaaam. - jęknęłam przestraszona.

Wyciągnęła chude i blade ręce przed siebie by złapać mnie za szyję. Zacisnęła mocniej dłonie i krzyknęła:

- Zabiję cię!

- Niee! Proszę! - wrzasnęłam ostatkami sił. - Rose...

- Nie powinno cię tu być! Wracaj tam skąd przyszłaś! - mówiła zdenerwowana. Uścisk trochę się poluźnił. - Przynajmniej nikomu nie przeszkadzałaś.

Podniosłam ręcę i odepchnęłam ją od siebie. Kobieta była duchem, jej ciało było przezroczyste.

- Puść ją. - rozkazał męski głos. Przez panującą ciemność nie mogłam ujrzeć twarzy Jeydona, lecz i bez tego wiedziałam, że to on próbuje mnie ratować.

Rose odwróciła się do mnie plecami.

- Nie możecie jej ufać! Doprowadzi was do zguby a całość zakończy się tragicznie. - wyszeptała po czym puściła moją szyję i powolnym krokiem odeszła w kierunku balkonu. W falującej białej sukni wyglądała jak anioł. Z natury - demon.

Gdy weszła na balkon, zaczęła wspinać się po drabince. A później, skoczyła.

W jednej chwili Jeydon i Madison rzucili się na mnie, mocno mnie przytulając. Zdawało mi się, że chłopak pocałował mnie nawet we włosy.

- Żyjesz? - spytała Mad.

- Nie wiem. - skwitowałam przerażona i pogrążyłam się w ich ramionach.

Gdyby nie troska moich przyjaciół, pewnie nie zaczęłabym płakać jak oszalała. Cóż, właśnie na to miałam ochotę. Na rozpacz w towarzystwie najbliższych a nie lustra, jak to robiłam przez prawie dziewiętnaście lat. Zamknęłam oczy by nie patrzeć na przerażającą ciemność, przymknęłam umysł by nie myśleć o duchu Rose Livery.

- Lepiej ci? - spytał Jay po dwóch godzinach gdy burza ustała, w pokoju znowu było jasno a pudełko po pizzy zostało sprzątnięte.

- Myślę, że tak... Ale nie chcę zostać dzisiaj sama. Szczególnie w tym przeklętym pokoju. - powiedziałam markotnie. Jeydon i Madison w jednym momencie podnieśli głowy i zawołali:

- Możesz spać u mnie. - uśmiechnęłam się szczerze i odpowiedziałam:

- Myślę, że powinniśmy dzisiaj spać w jednym pokoju.

- Z tym przystojniakiem, oczywiście. - odpowiedziała rzucając Jayowi koci wzrok.

Chłopak wstał z mojego fotela, pokręcił głową i rzucił:

- Nie życzę sobie takich komentarzy, Madison.

Przyjaciółka prychnęła i odpowiedziała mu tym samym tonem:

- To był sarkazm o ile wiesz co to znaczy bo ta plastikowa piękność może przysłaniać idiotyzm.

- Madison! - upomniałam ją.

- Cher, czekam u mnie. - puścił oko, złapał się za zmierzwione włosy i wyszedł z pokoju.

- Nie możesz być tak hamska. - powiedziałam gdy zgarniałam rzeczy potrzebne na noc.

- Dobra, postaram się. Hej, czy nie pomyślałaś, że w takim pokoju mogła spać nasza Rose?



- Owszem, wiem o tym.

- Czyli to pewne?

- Jasne.

- Hm, a skoro ona tu mieszkała i teraz ty tu mieszkasz to nie uważasz, że to jakiś idiotyczny zbieg okoliczności?

- Nie strasz mnie bardziej i przestań używać słowa ,, idiotyzm" .

Zaśmiała się szyderczo i dokończyła swoje myśli:

- Chodzi mi o to, że ... szukałaś jakiś sladów po niej?


- Mianowicie?
- Mam przeczucie, że tu jest list. List samobójczy.

Spojrzałam na nią otępiale i wyszeptałam:

- Skąd to wiesz?

- Czuję to...

Bez słowa wyszłam z pokoju czekając aż Madison również z niego wyjdzie, po czym trzasnęłam z całej siły drzwiami zostawiając za sobą to przeklęte miejsce.





Rozdział 18





- Szef to nerwowy gość, nie lubi drobnostek, trzeba mówić do niego stanowczo, bez zbędnych szczegółów... rozumiesz? - spytał mnie Jeydon gdy wyszliśmy z hotelu i czekaliśmy wraz z Madison na przystanku.

- Jasne, ile ma lat? - spojrzałam na Mad, która z rozbawieniem przysłuchiwała się naszej rozmowie.

- Stary dziad. No nie wiem, z sześćdziesiąt. - burknęła tupając różowym glanem o szary chodnik. Rzucał się w oczy. But oczywiście.

- Madison! - upomniał ją chłopak. - To nasz przełożony, nie możemy o nim tak mówić.

- Póki nie grozi mi zwolnieniem, mogę robić co chcę. - uśmiechnęła się perfidnie.

- Lubicie go? - zdołałam wtargnąć się w wymianę zdań przyjaciół.

- Oczywiście. - sarknęła.

- Pytam poważnie.

- Jest dla nas obojętny.

Pokiwałam głową.

Na przystanek podjechał ciemno-czerwony tramwaj. Bez zastanowienia weszłam do niego a za mną Jeydon i Madison. W środku było bardzo tłoczno, ludzie pchali się na siebie i kłócili. Chaos jaki w nim panował był nie do przyjęcia. Żyjąc samotnie i w ciszy w lesie, byłam kompletnie nieprzygotowana do takiego hałasu. Madison widząc i słysząc, że mruczę pod nosem pretensje do tej bandy ludzi, zaśmiała się ironicznie i powiedziała:

- Musisz się przyzwyczaić. W tramwajach San Francisco, rzadko kiedy panuje spokój.

- Niedługo wysiadamy. - poinformował mnie Jay.

Odetchnęłam i próbując się uspokoić, zaczęłam obserwować widoki za oknem. Nie miałam pojęcia dokąd jedziemy. Droga, którą widziałam składała się z samych domów, podejrzewałam, że w jednym z nich musi mieszkać szef.

- Jak on się nazywa? - spytałam gdy wysiedliśmy z tramwaju.

- Andrew Bills. - powiedziała Madison.

- Ok. Co mam powiedzieć?

- Musisz się przedstawić i wyjaśnić dlaczego chcesz dla niego pracować. Bills zawsze zadaje pytania, odpowiadaj na nie definitywnie. Nie możesz gdybać ani mówić zbędnych szczegółów. - mówił Jeydon.

- W porządku. Rozumiem.

Szliśmy uliczką średnio wysokich, białych domków jednorodzinnych. Ich mieszkańcy wychodzili na balkony by obserwować życie w mieście. Niektórzy korzystając z pięknej pogody, opalali się. Zazdrościłam im. Też marzyłam o mieszkaniu w takim domu z balkonem, w samym środku miasta. Jeydon prowadził nas, idąc przodem. Gdy wreszcie przystanął przy jednym z domów i zapukał, wraz z Madison stanęłyśmy obok niego.

Mężczyzna otworzył niemal natychmiast. Wyglądał staro. Siwe, krótkie włosy, siwa broda, zmarszczona skóra i niski wzrost sprawiały wrażenie, że mężczyzna słabo się trzyma. Lecz gdy tylko się odezwał, wrażenie to zostało rozwiane.

- Oh, Jeydon i Madison. Nie spóźniliście się. Zapraszam. - wskazał dłonią wnętrze pomieszczenia, od razu przyjęliśmy jego zaproszenie.

Wnętrze budynku a przynajmniej salon, wyglądał jak biblioteka. Długie, ogromne półki poustawiane były przy ścianach pokoju. Na nich leżała sterta skórzonych książek. Kuchnia prawie niczym nie różniła się od kuchni w moim domu. Średnich rozmiarów, kremowe ściany, jasny blat z narożnikiem. Bills poprowadził nas do drugiego salonu, w którym na środku stał czteroosobowy fotel a przed nim plazmowy, 50 calowy telewizor. Ten facet był bogaty.

- Usiądźcie. - zajęliśmy miejsca na fotelu.



- Chcecie herbaty, kawy? Mamy sporo do obgadania.

- Ja poproszę kawę. - odezwał się Jeydon.

- Szefie, zrób mi herbaty. - powiedziała Mad, dając mi kuksańca w łokieć.

- A ty ... jak ci na imię? - zapytał Andrew.



- Cherry Beverly.

- Poprosiłem tylko o imię. - fuknął mężczyzna.

Opuściłam wzrok.

- Czemu chcesz dla mnie pracować?

Przez moment się zastanowiłam.

- Wierzę w Boga i nie chcę by ten świat zszedł na psy.

- Na psy to on zszedł już dawno, moja droga. - uśmiechnął się mężczyzna. Na sekundę, odetchnęłam. Na sekundę.

- Dobrze. Będę musiał wziąść od ciebie coś w rodzaju CV. Potrzebuję twojego imienia, nazwiska, daty urodzenia, miejsca zamieszkania i zameldowania, adres e-mail, numer telefonu i zastępczy numer telefonu oraz... wszystkie te dane najbliższych ci osób.

Gapiłam się na Billsa przetrawiając trzy pierwsze rzeczy, które wymienił. Zapomniałam reszty. Gdybym nawet pamiętała, nie byłabym w stanie przedstawić mu tych wszystkich danych bo... no cóż, nie znam ich.

- Zaraz przyniosę dokumenty. Podyktujesz mi te informacje. - powiedział i natychmiast powędrował do kuchni. - Jay - kawa, Madison - herbata, Ja - kawa, Cher... herbata czy kawa? - spytał głośno.

- Poproszę herbaty. - odpowiedziałam miło.

Mruknął coś pod nosem i po piętnastu minutach wrócił z dwoma kartkami dokumentów i napojami. Gdy postawił je przed nami, podziękowaliśmy a Andrew spojrzał się na mnie wymownie i wziął do ręki dokumenty.

- Imię i nazwisko. - podał, przygotowując leżący na stoliku długopis do pisania.

- Cherry Beverly. - chyba - dodałam w myśli.



- Data urodzenia.

- 13 lipiec 1994 rok.

- Miejsce zamieszkania i zameldowania.

- Obecnie mieszkam w Grands Hotel na Belley 8 Street, ale zameldowana jestem na obrzeżach San Francisco. Tam nie ma adresu, mieszkałam w leśnym domku.

- Um, możesz dokładnie opisać to miejsce? - spytał podnosząc poważny wzrok znad kartek.

- Jest on niedaleko Białego Domu.

- W porządku. Adres e-mail.



- cher.adkins.6.@gmail.com

- Czy występują tam kropki?

- Mogę napisać. - zaproponowałam pewnie. Bills uśmiechnął się i przysunął mi pod nos dokument i długopis. Wpisałam e-mail i szybko je od siebie odsunęłam.



- Numer telefonu?

- 856-890-767. - podyktowałam.

- Zastępczy numer?

- Nie mam. - odparłam.

- Andrew, nie sądzisz, że wystarczy już z tymi danymi? - spytał Jeydon a mnie omiotło straszne poczucie winy. Cholera, Andrew z lasu. Ten chłopak, który opowiadał mi o swojej Jessice, ten chłopak, którego zostawiłam samego w Białym Domu. Nie mam pojęcia gdzie on teraz jest. A co jeśli mu się coś stało? Te drzwi mogły się zatrzasnąć. Ruina tej willi miała prawo się zawalić.

- Dobrze, już sobie daruję. Ale podaj mi chociaż imiona i nazwiska swoich rodziców lub opiekunów.

- Shannon i Billy Beverly. - odparłam bez chwili namysłu. Co dziwniejsze, byłam pewna, że to ich prawdziwe nazwisko.

- W porządku. Możemy przejść to konkretów.
 
 
 
 
 
Andrew Bills. Całkiem podobny. :)