czwartek, 28 lutego 2013

Rozdział 6


To było gorsze niż jakikolwiek koszmar- pomyślałam. Co sekundę potykałam się o korzenie drzew a w dodatku zaczął padać deszcz. Świetnie, teraz będę jeszcze mokra.

Nie musiałam czekać, by cała kurtka i buty się przemoczyły.

- Aaa! – krzyknęłam wściekła w niebogłosy.

Mimo zdenerwowania, nadal biegłam. Nie mogłam pozwolić by dokumenty, które były cenne także przepadły. A przecież już bardzo blisko miasta.

Zaczęłam dyszeć i powoli moje nogi odmawiały posłuszeństwa. Nie, nie teraz. Muszę wytrzymać – powtarzałam sobie.

Ale moje słowa nic nie dały. Upadłam. I płakałam. Chciałam teraz siedzieć i patrzeć się w lustro.

Po paru minutach zasnęłam a sen nawiedził mnie po raz kolejny…

***

Tym razem nie byłam na moście ani na ścieżce. Stałam w archiwum, w którym przed zaśnięciem byłam. Tyle, że … nie wisiały tu zdjęcia. Widziałam tylko grupkę ludzi stojących nad łóżkiem jakiejś kobiety.

Znajdowałam się za posłaniem, dokładniej w drzwiach, więc nie mogłam dostrzec twarzy. Zaraz zauważyłam też, że jestem tu jak obserwator. Nikt mnie nie widzi ale za to ja mogę wszystko obserwować.

Powędrowałam w kierunku kobiety. Już po paru krokach mogłam ustalić, że ma rude włosy. Więc mogła to być albo Jessica Albinos albo Rose Luvery.

- Zrodź nam demonicznego potomka… - szeptał mężczyzna, który był jej najbliżej.

Więc to czarna msza. Tak jak opowiadał mi Andrew, pełno tu było znaków liczby 666. Wyryte były na ciemnych ścianach pomieszczenia.

- Proszę, wypuśćcie mnie stąd! – błagała Jess lub Rose.

Lecz jej słowa nic nie pomagały.

Nagle nastąpił zwrot akcji. Ktoś zaczął wyłaniać się zza szafy, przy której stała jakaś kobieta. Próbowałam ją ostrzec ale nie mogła mnie usłyszeć. Postać wyglądała zupełnie jak w realu i w moim poprzednim śnie. Czarne, zakapturzone, przezroczyste ciało. Śmierć.

- Czego ode mnie chcesz? – wysyczałam ze strachem.

- Ja nic. Ostrzegam cię, lepiej zawróć do domu. – powiedziała pewnie. Głosu nie mogłam ustalić. Był zarazem dziki, charczący ale i wysoki.

- Nie rozumiem.

- Pokazuję ci co może cię spotkać jeśli pójdziesz dalej. Cher, jesteśmy do siebie bardzo podobni.

- Skąd znasz moje imię i co mi pokazujesz? Ta cała czarna msza? O co chodzi? – wrzeszczałam.

- Jestem śmiercią, cały czas mnie widzisz… pomyśl nad tym.

A po tych słowach, zniknęliśmy.

 ***

Wstrząśnięta, obudziłam się z kropelkami potu na czole.

Ten sen był jeszcze gorszy od poprzedniego. Rozmawiałam ze Śmiercią! Tą, która próbowała mnie zabić w białym domu. I te jej słowa… ,, Cały czas mnie widzisz… pomyśl nad tym”.

Cholera, cały czas o tobie myślę! – warknęłam w myśli.

A chciałam tylko uciec od normalności.

Mimo to, że tak panicznie się jej bałam to ona chyba nie życzyła mi źle. Doradzała, żebym zawróciła do domu i powiedziała, że pokazuje mi co może mnie spotkać.

Ale bynajmniej nie chodziło jej o czarną mszę.

,, Cały czas mnie widzisz, pomyśl nad tym”…

Ona jest Śmiercią.

Cały czas ją widzę.

Pokazuje mi siebie.

Jeśli wyruszę w drogę to spotka mnie śmierć. W mieście może coś się zdarzyć, co mnie zabije.

Ten poprzedni sen.

,, Skończył ci się czas”

Byłam na ścieżce i cały czas szłam. Donikąd. Gdy nie miałam już siły iść, przyszła ona. Zabrała mnie ze sobą.

Ostrzegała mnie.

Nie mogę iść dalej – pomyślałam od razu.

Pamiętam też chłopaka, który mówił: Musisz przebyć drogę.

I kogo mam posłuchać?

Siebie. – odpowiedziałam.

Dlatego wstałam i postanowiłam, że pójdę dalej.

Myśl o tym, że mogę umrzeć przerażała mnie z każdym krokiem w przód.  

Po paru minutach drogi usłyszałam odgłos jadących samochodów. Głęboko ucieszona tym zjawiskiem zaczęłam śmiało biec. Wkrótce zobaczyłam drogę. Uradowana starałam się złapać głębszy oddech i z całej siły, krzyknąć do jakiegoś kierowcy by się zatrzymał i podwiózł do miasta. Oczywiście, że się bałam wsiąść do obcego samochodu no ale co innego miałam do wyboru?

- Proszę się zatrzymać! – błagałam.

Kierowca siedzący w czarnym jeepie nie zareagował.

Tym razem zaczęłam skakać i machać ręką. 

Zarośnięty mężczyzna wyjrzał przez szybkę i zachęcił mnie dłonią bym podeszła.

- Na co czekasz, wsiadaj. – zawołał. W jego tonie głosu można było rozpoznać czułość i wydawało mi się, że nie miał złych zamiarów.

Nieśmiało podeszłam i zapytałam:

- Podwiezie mnie pan do miasta? – spytałam.

Mężczyzna otworzył drzwiczki i ponownie zachęcił:

- Jasne, gdziekolwiek chcesz.

Uśmiechnęłam się i żwawo zajęłam miejsce obok faceta.

Z biegiem czasu, przedstawił mi się i opowiedział dużo o San Francisco. Gdy dojeżdżaliśmy do miasta, pokazywał ulice i wyjaśniał co się na nich znajduje. Rice – jego imię – był już dziadkiem. W domu czekała na niego córka z dziećmi. Jego żona od niego odeszła rok temu – nie wyjaśnił powodu.

- Gdzie mam cię zostawić? – zapytał gdy przejeżdżaliśmy obok  Lombard Street.

Ulica ta była dosyć kręta o obok było pełno zasadzonych roślin. Nie przypominała ulicy w Las Vegas czy Los Angeles. Była skromna ale i fajna. Może wydawało mi się tak bo nigdy nie widziałam na oczy ulicy. Tylko na filmach…

- To Serpentyna. – wyjaśnił mi Rice. – Zjazd samochodów na Lombard Street.

- Piękna. – powiedziałam.

Rice kiedy wybrnął z tej ,, najbardziej pozakręcanej ulicy”, oznajmił mi, że zna dobry hotel w, którym mogłabym się zatrzymać. Niestety nie miałam pieniędzy więc kiepsko widziałam nocowanie w hotelu z czterema gwiazdkami.

- Masz za co się zatrzymać? – zapytał Rice jakby czytał moje myśli.

- Nie. – pokręciłam przecząco głową.

- Mogę dać ci  na start dwadzieścia dolców. Starczy ci na jedną noc, powiedz, że jesteś siostrzenicą Rice Camerona a pani w recepcji na pewno się uśmiechnie i obniży ci cenę.

Potaknęłam, podziękowałam i szybko wysiadłam z samochodu.

Stałam na środku ulicy i kompletnie nie wiedziałam co robić.

Rice zapomniał powiedzieć mi gdzie jest ten słynny hotel. A przechodnich wolałam nie pytać. Jakoś nie miałam do nich przekonania…

Więc szłam zupełnie nieświadoma niczego. Patrzyłam się na każdego przechodniego licząc, że któryś z nich pierwszy mnie zaczepi. I, że będzie starsza pani, która na pewno nie będzie miała złych zamiarów.

Dziwnym trafem, na ulicy była sama młodzież.

Nici z moich ,,odważnych planów”.

- Przepraszam, wie Pani gdzie jest może jakiś dobry i tani hotel? – odważyłam się zapytać kobietę, która miała na oko czterdzieści lat.

- Nie mam czasu. – burknęła i przyspieszyła kroku.

Prychnęłam w duchu i pomyślałam: Mili ci ludzie z miasta.

- Dziękuję! – krzyknęłam do jej pleców.

- Za co mi dziękujesz? – zapytał jakiś głos za mną. Zdziwiona szybko się obróciłam i oniemiałam.

Przede mną stał chłopak podobny do tego we śnie. Wysoki o krótkich, ciemnych, zmierzwionych niestarannie włosach. Jego oczy były nieco inne niż w śnie. Teraz miały kolor piwny. Ubrany był w białą, obcisłą podkoszulkę i spodenki za kolano. Na stopach założone miał japonki. Podkoszulka idealnie opinała się na mocno wyrzeźbionym brzuchu. Chłopak dziwacznie na mnie patrzył . Niby był mną zainteresowany ale też zgrywał niedostępnego. Ale co ja tam mogę wiedzieć?

- Jak ci na imię? – powiedział chrapliwym tonem.

- Cher.

- Jeydon. – wyciągnął silną i zgrabną dłoń.

- Wiesz gdzie jest tu dobry i tani hotel?

Usta wygiął w nieśmiałym uśmiechu. Na policzkach ujawniły się słodkie dołeczki.

- Ten czterogwiazdkowy? – spytał idąc do przodu.

Dogoniłam go i patrzyłam na jego idealny profil.

- Tak, Rice mi…

- Rice ? Ten podrywacz? – zaśmiał się krótko Jay.

- Nie wiem. Podwiózł mnie do miasta. – wyjaśniłam ale towarzysz nie pozwolił mi dokończyć.

- To najpewniej on. Nie wsiadaj z nim więcej do samochodu.

- Nie miałam wyjścia. Uciekałam z domu i byłam w środku lasu a gdy wreszcie dotarłam do ulicy to jechał tylko ten typ. – powiedziałam. Jay spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem.

- Czemu uciekłaś z domu? – spytał zdezorientowany.

- Nie muszę ci się tłumaczyć. – powiedziałam szybko. – Gdzie ten hotel?

- Myślę, że jeśli powiem ci nazwę ulicy to i tak nie będziesz wiedziała gdzie go szukać. – spostrzegł bystro. Miał racje.

- Co zamierzasz? – zatrzymał się i odwrócił do mnie twarzą. Jego oczy przeszywały moją twarz.

- Zaprowadzę cię tam jak powiesz mi jakie masz nazwisko.

Spuściłam wzrok. Jasne.

Każdy teraz pewnie myśli, że jestem dzieckiem demona.

- Nie ważne. – odburknęłam.

- Dobra, chodź. – wyszeptał zdenerwowany i znów zaczął iść w nieznanym mi kierunku.




Przepraszam że długo nie dodawałam rozdziału ale nie miałam za bardzo czasu :/

niedziela, 24 lutego 2013

Rozdział 5


W środku było jeszcze gorzej. Na starych meblach leżały kłęby kurzu a cała podłoga zrobiona była z desek, które skrzypiały za każdym krokiem.

Znajdowałam się teraz w nędznym przedpokoju, który nawet nie miał drzwi. Wejście do wielkiego holu było otwarte, stanowiło je tylko dwie, oddzielone od siebie ścianki. Na środku holu stały wielkie, szerokie i godne podziwu schody. Zrobione były z kafelek, które zaprzeczały drewnianym deskom. Aż strach pomyśleć co jest na pierwszym piętrze, skoro hol i przedpokój wzbudza mnie o boleści żołądka. Gdy zrobiłam krok na przód a drzwi same się zamknęły, głośno krzyknęłam.

- Chyba nie chcesz już wyjść, co? – zapytał cicho mój towarzysz.

Pokręciłam przecząco głową, za co zaraz się skarciłam. Andrew wziął mnie za rękę, zupełnie jakby przeczuwał, że sama dalej nie pójdę. Ruszyliśmy w kierunku schodów. Kiedy miałam wejść na pierwszy schodek, odruchowo spojrzałam się  w bok. I również za chwilę tego pożałowałam. Przed moimi oczami stała czarna, zakapturzona postać. Nie widziałam oczu, twarzy… Ale byłam przekonana, że usta wyginają się w kapryśnym i przerażającym uśmiechu.

Nagle zaczął stąpać w moim kierunku, jednocześnie wyciągając rękę. Wycofywałam się do tyłu i błagałam o pomoc. Zaskakujące było to, że nie mogłam wydusić z siebie głosu, byłam sparaliżowana. Czułam, że idę do tyłu ale tak naprawdę stałam w miejscu równie z otwartymi ustami i patrzyłam na postać, która właśnie dotknęła mojego policzka. Gdzie do cholery jest Andrew?

Miałam ochotę rzucić się do drzwi i jak najszybciej wyjść z tego przeklętego miejsca. Nerwowo spojrzałam w lewą stronę, gdzie powinien być przedpokój. Niestety ujrzałam tylko czarną ścianę. Odwróciłam głowę w prawym kierunku i tam też ujrzałam ścianę. Postać wiła się i przywarła do mnie. Syczała mi nad uchem i nuciła zadziwiająco znajomą pieśń. Nie rozpoznałam słów, jedynie melodię… Hipnotyzującą, mroczną jak z horroru. Demon zaczął wchodzić we mnie, początkowo dotykając mojego serca. Całe jego ciało było przezroczyste, więc mogło wejść gdziekolwiek. Czemu akurat wybrało sobie mnie? Nie mogłam nic zrobić.

Powoli zaczęłam czuć, że coś rozpala moje serce. Rozrywa je od zewnątrz. Nie mogłam oddychać, serce przestawało bić. Ugięły się pode mną kolana i upadłam.

Leciałam.

Bez końca…

 

***

1994, San Francisco

Rose Luvery wracała ze szpitala, z którego właśnie odebrała swoje dziecko. Teraz niosła je na swoich rękach, czując do niego obrzydzenie. Miała dwadzieścia lat gdy została zgwałcona i czuła się jakby ktoś odebrał jej resztę życia.

Nie może go wychować. Ba, ledwo co może na nie patrzeć. Najchętniej zostawiłaby je tutaj na ulicy. Ale nie chce być takim potworem jak ci, którzy ją skrzywdzili. Postanowiła, że odda je swojemu bratu. Zawsze chciał mieć dziecko a niestety jego żona była niepłodna. Miała się z nim spotkać w zaułku między kawiarnią a jakimś klubem nocnym. W nocy.

Nie zależało jej już na swoim bezpieczeństwu, chciała tylko pozbyć się tego demona.

Gdy stała oparta o mur starała się nie patrzeć na dziecko zawinięte w koc. Wypatrywała swojego brata a kiedy ujrzała jego twarz, nieśmiało pomachała. Zauważył ją od razu i szybko podbiegł.

- Jak ja cię dawno nie widziałem! – uściskał ją czule. Ale ona tego nie chciała. Odepchnęła go siłą i wysyczała:

- Masz zabrać tego bachora daleko od miasta! Nie chcę go widzieć na oczy… - i uciekła. Mężczyzna zdołał wykrzyczeć z oddali:

- A niech cię diabli, Rose.

***

- Tak więc, tam najpewniej musi być sypialnia właściciela ale chyba nie chcę tam wchodzić. – usłyszałam jak przez mgłę, głos Andrewa.

Nie miałam pojęcia kiedy się tu pojawiłam ani co się ze mną działo przez czas… w którym byłam nieobecna. Zupełnie tak, jakby ktoś celowo wyczyścił mi pamięć.

Ten ktoś był straszny, okrutny i niemal przypominał mi gościa ze snu. Czyli chyba walczyłam z samą Śmiercią.

Nie!

To obłęd. Przecież coś takiego w ogóle nie istnieje. Mam na myśli tą postać.

- Andrew, czy możesz mi coś do jasnej, ciasnej wytłumaczyć? – ryknęłam. Przestraszony chłopak odwrócił się do mnie twarzą i zrobił zdziwioną minę.

-Cher? Co się stało?

Wybuchnęłam zdenerwowanym i niespokojnym śmiechem.

- Przed chwilą coś mnie zaatakowało i spadałam i teraz nic nie pamiętam z dalszych wydarzeń bo chyba ktoś wyczyścił mi pamięć. Tymczasem stoję sobie tutaj a ty nawijasz o jakieś sypialni i jeszcze bezczelnie pytasz co się stało? – wykrzyknęłam pytaniem.

Andrew cofnął się o parę kroków i przestraszony powiedział zadziwiające słowa:

- Cher, ty byłaś tu… cały czas. – ponownie serce podskoczyło mi do gardła, w którym zrobiła się wielka gula.

Pokręciłam przecząco głową i zaczęłam biec. Nie celowałam się akurat do jakiegoś miejsca ale los sprawił, że wpadłam jak szalona do jakiegoś, chyba archiwum. Sama nie wiem co to było za pomieszczenie.

Pokój był dość jasny a na jednej ze ścian były przyczepione linki, które biegły aż do następnej ściany. Wisiały na niej zdjęcia. Przedstawiały one różne kobiety. Kobiet, które były przerażone, pobite i całe spocone. Każda z nich leżała na łóżku w dodatku przywiązana. Można było wywnioskować, że krzyczały. Świadczyły o tym otwarte usta i oczy błagające o pomoc. Pod każdym ze zdjęć były podpisy. Przechodziłam wzdłuż linki i je czytałam. Na pierwszej fotografii spostrzegłam rudą dziewczynę, nieco przy kości, nazywającą się Jessicą Albinos. Nie chciałam odzywać się i wołać Andrewa, bo wiem, że to tylko rozproszyło by mnie z dalszych obserwacji. Na następnym zdjęciu leżała kobieta o długich, również rudych włosach i piwnych oczach.  Spojrzałam na podpis pod obrazkiem : Rosalie Luvery.

Nie chciałam patrzeć na inne fotografie, bo dostrzegłam coś innego. Bardziej ciekawego.

Na stole, który stał przy małym oknie, leżała sterta dokumentów. Były pożółkłe, poniszczone a niektóre nawet podarte. Chwyciłam papier, który był w najlepszym stanie. Pochodził z roku 1994 –rok mojego urodzenia.

Sabat  czarownic

San Francisco, 1994.

Z dniem dzisiejszym urodzil nam sie 666 potomek naszego stwórcy Lucyfera. To dziewczyna, urodzona przez Rosalie Luvery. Kobieta sprawiala kłopoty podczas Czarnej Mszy, wiec po roku, gdy urodzila dziecko, została zamordowana przez czlonkow Rady.

Dane dziecka.

Imie: nieznane

Nazwisko: Luvery

Plec: kobieta

Kolor oczu: zielone

Kolor wlosow: rude

 Odrzuciłam spanikowana kartkę. Te dane, a przynajmniej dwie ostatnie informacje określały mnie. Ale nie. To przecież niemożliwe. Nie wiem jak się nazywam ale kobieta, która nazywała się Rosalie Luvery i ta, którą widziałam na zdjęciu nie była do mnie podobna. To pewnie jakaś inna dziewczyna, która po prostu ma rude włosy i zielone oczy.

Mimo to, wzięłam dokument i schowałam go do mojej podróżnej torby. Zgarnęłam też resztę dokumentów i połowę zdjęć. Za dużo informacji jest w tym domu. Musiałam jak najszybciej z niego wyjść. I nie obchodzą mnie moje głupie uczucia, które krzyczą: Zostań tu! To twoje miejsce!

 Wyszłam spanikowana z pokoju i biegiem rzuciłam się do drzwi wyjściowych. Nie czekałam na Andrewa. Sama wybiegłam z białej, strasznej rezydencji i skierowałam się ponownie do lasu. Teraz wydajającego się jeszcze bardziej podejrzanym.






Jak podobał wam się ten rodział??


Jeden z krajobrazów w San Francisco. Prawda, że pięknie? Na tym moście który jest na powyższym rysunku będzie miała miejsce romantyczna chwila .... Ale to dopiero w późniejszych rozdziałach :P

czwartek, 21 lutego 2013

Rozdział 4


- Więc jesteś pewna, że idziesz do babci? – spytał mnie Andrew już po raz czwarty. Nie wierzył w moją bajeczkę, no ale cóż… Ja nawet nie wiem czy mam babcię.

- W sumie to nie idę w jakimś ustalonym kierunku. Ważne dla mnie jest to, żebym znalazła się w mieście. O co chodziło Jamesowi, kiedy mówił, że jestem tą, którą szukacie? – zapytałam przypominając sobie podejrzliwe słowa starszego mężczyzny.

- To było tylko przypuszczenie. Wiesz, krąży taka plotka, że gdzieś w śród ludzi jest potomek Lucyfera.

- Kogo? – nie wiem kim był ten facet ale samo brzmienie jego imienia przyprawiało mnie o dreszcze.

- Nie znasz Lucyfera, nie chodzisz do Kościoła? –zadawał pytania na minutę. I co mam odpowiedzieć? ,, Wiesz, nie wychodziłam z domu przez jakieś 17 lat, no może tylko do lasu na spacer ale i tak nie mogłam pójść dalej niż 1 kilometr. Nie znam swoich rodziców, nawet siebie nie znam. I nie, nie chodzę do Kościoła”.

- Nie znam go.

- To Szatan, teraz coś ci świeci? – zapytał z pogardą w głosie.

- Tak już wiem o co chodzi. Ale jaki potomek, nie rozumiem. – wyjaśniłam śmiało.

- W 1993 roku odbywały się sabaty czarownic …

- Czarownic? Takich z miotłą i w ogóle? – zdziwiłam się. Nie, przecież ktoś taki nie istnieje, no może tylko w bajkach.

- Cher na jakim ty świecie żyjesz? – zaśmiał się Andrew. – Czarownice – kobiety posiadające paranormalne moce. Ewentualnie mogą być też to mężczyźni, ale przeważają kobiety.

- A sabot, czy jakoś tak?

- Sabat. – zaczął się szczerze śmiać. – Jesteś naprawdę zabawna. Haha.

Chwilę musiałam poczekać aż się uspokoi. W sumie to zaczynał mnie denerwować. Nie znam ludzi ale takie zachowanie nie przypadało mi do gustu…

- Więc na tym sabacie, czyli spotkaniu przyjeżdżała garść czarownic i czarowników z różnych stron świata. Spotykali się głównie pod miastem, w podziemiach lub opuszczonych rezydencjach. Urządzali tam czarne msze. Kojarzysz?

- Tak, wujek mnie o nich uczył… To znaczy na religii się uczyliśmy.

- I nie znasz pojęcia, Lucyfer? Przecież ta cała msza kręci się wokół niego.

Kiepsko wychodzą mi te kłamstwa ale postanowiłam, że teraz nie będę się o nic pytała. Będę słuchać i nic więcej.

- Na tej czarnej mszy, sataniści gwałcili kobiety specjalnie dla Szatana. Czarownice stały wokół łóżka na którym leżała ofiara i nuciły mroczne pieśni.  Z takich obrzędów rodziły się dzieci z duszą demona. W 1993 roku urodziło się takich 666. Trzy szóstki – znak Szatana. – dodał. – 665 już wytępiliśmy. Pozostało jedno.

Spojrzał na mnie a ja na niego. To straszne. Zabijać dzieci… Nawet ich nie znając.

- Kim jesteście?

- Wierzymy w Boga, jesteśmy chrześcijanami.

- A wiecie gdzie go szukać?

- Niestety nie. Nie mamy nawet pojęcia czy to dziewczyna, czy chłopak. Kiedy James zobaczył cię w tym lesie, w dodatku samą i próbującą uciekać pomyślał, że może to ty jesteś potomkiem…

Zaczęłam się śmiać. Ja i dziecko Szatana? Nie, to niemożliwe.

- Dobra, daleko jeszcze do miasta? – zapytałam podekscytowana. Już chciałabym kogoś poznać, pójść z nim do kina i pobawić się jak zwykła nastolatka.

- Jakieś trzy, cztery kilometry.

- Sporo już przeszliśmy. – stwierdziłam.

- Fajnie nam się rozmawia, może dlatego. – powiedział nieśmiało. -         Dlaczego uciekłaś z domu? – zapytał. Widać było, że to pytanie nurtowało go całą drogę.

- Mam dość już mieszkania w lesie a rodzice nie pozwalają mi wychodzić do miasta. Zbuntowałam się i postanowiłam ruszyć w drogę.

Pokiwał zrozumiale głową. Ale ja kłamię…

- Czemu tak się marnujesz? – przystanęłam. Andrew początkowo nie wiedział o co chodzi więc postanowiłam, że dokończę moje pytanie. – Jesteś całkiem przystojny i zabawny a pijesz sobie piwo z jakimiś niedołęgami. Nie wolałbyś założyć rodziny niż tak żyć?

Spuścił głowę w dół. Gdy ją podniósł zaczął mówić:

- Wiesz, ja kiedyś miałem rodzinę. Ożeniłem się z Jessicą gdy miałem dwadzieścia lat.

Zakrztusiłam się.

- Ile masz lat?

- Prawie trzydzieści. – wyjaśnił roześmiany.

- Żartujesz?  Myślałam, że jakieś młodszy…

- Więc ożeniłem się z nią i chciałem nawet mieć dziecko ale… w 1993, Jessica została ofiarowana na czarnej mszy…

Przeszły mnie dreszcze.

- Jak nie chcesz to nie musisz mówić, wiem, że to dla ciebie trudne. – wyszeptałam nie patrząc mu w oczy. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić co teraz czuje Andrew. Ból, pustkę, nie mam pojęcia…

- Nie chciałem tego dziecka… Mój ojciec, który był pastorem również go nie pragnął. Jako chrześcijanin, postanowiłem, że się go pozbędę. Zabiłem je.

Nie słuchał mnie, nadal kontynuował.

- Jessica była temu przeciwna. Mimo to, że w nim była dusza Szatana to kochała je nad życie. Dlatego, gdy zabiłem dziecko, odeszła ode mnie.  Jessica mnie zostawiła. – zaczął płakać. Poczułam się niekomfortowo. Było mi ciężko słuchać tego co do mnie mówił ale wiedziałam, że potrzebuje wsparcia. 

- Co się teraz z nią dzieje? – zapytałam ale po chwili skarciłam się za to pytanie. Jak mogę jeszcze wspominać mu o niej?

- Nie wiem, nie widziałem jej od chwili rozwodu.

- Naprawdę ci współczuję. – odpowiedziałam. – Nie potrafię cię do końca zrozumieć bo jeszcze nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji ale widzę, że jest ci bardzo trudno. Nie pomyślałeś jednak, że może spotkasz jeszcze kogoś i ponownie się zakochasz?

Pokręcił przecząco głową.

- Nie potrafiłbym żyć w związku, nie po tym co zrobiłem. Mogłem normalnie odejść ale nie zabijać…

- Dlaczego teraz to robisz? Kontynuujesz to?

- Postanowiłem, że ukaram się i będę się w tym męczył przez resztę życia. Wiem, że to okropne ale na to zasługuję. Będę cierpiał jak to dziecko. Nigdy nie widziałem gorszego potwora.

Podeszłam do niego i sama nie wiem dlaczego to zrobiłam ale przytuliłam go. Mimo nieprzyjemnego zapachu i nieschludnego ubrania, moje serce zwyciężyło i nie potrafiłam tak stać i patrzeć jak płacze…

- Dziękuję, ale musimy iść dalej. – odsunęłam się powoli i nic nie odpowiedziałam. Musi sam dojść do siebie.

Znów ruszyliśmy w drogę. Patrzyłam teraz już tylko przed siebie, nie chciałam spojrzeć mu w oczy. Sama ta sytuacja była dla niego ciężka a ja tylko pogorszyłam sprawę. Nie powinnam się była go pytać o Jessice. Przez to jeszcze bardziej się rozkleił. Gdy tak mierzyłam wzrokiem drzewa i nieco jaśniejsze już niebo, biała plama rozlała się przed moimi oczyma.

Fakt. Ta rezydencja była straszna i nie zdziwiłabym się gdyby coś w niej straszyło. Nie zamierzam ukrywać swojego strachu, dlatego powiedziałam do Andrewa:

- Możesz ze mną do niej wejść? – sama nie wiem dlaczego chcę to zrobić. Te nieczysto białe ściany i stare, słabe okna ciągnęły mnie w kierunku drzwi, które ledwo co trzymały się zawiasów.

Cała willa otoczona była lasem a za nią stał mały pawilon. Żeby wejść na szeroki ganek rezydencji, należało wejść po schodach. Widać, że przetrwały już parę dobrych lat, świadczyły o tym wszelkie dziury i złamana  poręcz. Dom zbudowany był z cegieł, pomalowany na biało.

Okna ledwo trzymały się futryn a te przy samym dachu, który był tego samego koloru co ściany, nie miały szyb.

- Trochę tu strasznie, co? – towarzysz szturchnął mnie łokciem.

- Trochę? – zakpiłam ze słów Andrewa.

Odpowiedział mi tylko śmiechem a po chwili wziął mnie za rękę i pociągnął w kierunku drzwi.

- Kto ma je otworzyć? – zapytałam. W głębi duszy chciałam już być w środku.

Czemu tak się dziwnie zachowuję? Czemu ten dom nie przyprawia mnie o dreszcze? Mój umysł podpowiada mi: To miejsce czystego zła, nie możesz tu wejść. Zaś serce mówiło: Tam coś jest, czuje przywiązanie do tego miejsca.

Nie zdążyłam się ostatni raz zastanowić a już byłam w środku.
 
 
 
 

Las w San Francisco. Cher mieszkała w samym środku tego lasu a po wędrówce dotarła właśnie do miasta. :)  

wtorek, 19 lutego 2013

Koniec rozdziału 2 i cały rozdział 3


Wyszłam ze swojego pokoju i skierowałam się do łazienki. Muszę wziąć zimny prysznic, natychmiast. Gdy tylko odkręciłam wodę, usłyszałam wołania Shannon:

- Cher, wszystko w porządku?

Zakręciłam wodę i odpowiedziałam:

- Tak, miałam zły sen. To wszystko.

Kłamczucha.

Nic nie jest w porządku.

Gdy tylko odkręciłam kurek, zdjęłam z siebie wszystko i wskoczyłam pod prysznic.

Myślałam, że kąpiel mi pomoże ale niestety widok ścieżki i krzyża w oku przystojnego chłopaka, nie dawał mi spokoju. Może inna osoba, pomyślałaby, że jestem nienormalna, że chcę teraz iść do lasu. Ale tylko to może mnie uspokoić. Ciemny, tajemniczy las.

Odsunęłam drzwiczki kabiny, zawinęłam się w ręcznik i po cichu zeszłam po schodach na parter. Zauważyłam, że Billy siedzi jeszcze w swoim gabinecie a więc ostrożnie uchyliłam drzwi i wyszłam z domu.

A może ten sen, to jakieś ostrzeżenie? – pytałam samą siebie. Ten chłopak… Powiedział, że muszę przebyć drogę. A co jeśli, nadszedł czas bym uwolniła się od tego domu i pognała przed siebie? Właśnie tym lasem?

Stąpałam do przodu i byłam prawie pewna, że jestem gotowa uczynić to teraz. Prawie…

Miałam na sobie tylko ręcznik, który ledwie trzymał się mojego ciała. To chyba nieodpowiedni strój na drogę do donikąd.

Dlatego też, cofnęłam się z powrotem do domu i pomyślałam: Jeśli nie zrobię tego teraz, już nigdy nie poczuję smaku wolnego życia. Nie poznam przyjaciół, nie zwiedzę świata…

Nie zważałam teraz na uczucia Shannon i Billiego ale tylko na myśli, która mi mówiła, kazała mi wręcz uciekać, przebyć drogę.

Nie zauważyłam nawet, że jestem już w swoim pokoju. Działałam szybko i sprawnie, nie mogę stracić minuty dłużej. Wyrzuciłam ze swojej szafy ciuchy i niestarannie wpakowałam je w torbę podróżną. Dorzuciłam do niej kosmetyki, laptopa, pamiętnik i telefon. Na siebie zarzuciłam bluzę i dżinsy ale na zewnątrz jest dość chłodno, więc założyłam jeszcze kurtkę z polaru.

Ostatni raz popatrzyłam na ściany mojego pokoju.

Nie ma niczego wspominać, nic się tu nie działo. Zeszłam na parter i przymierzyłam czarne trampki.  Bez pożegnania, wybiegłam z domu.

NIE ZAMIERZAŁAM TU WRACAĆ.

CHCĘ PRZEBYĆ DROGĘ.

JEŚLI NAWET BĘDZIE ONA PROWADZIŁA DO ŚMIERCI.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

Ponuro patrzyłam na otaczający mnie świat. Wokół tylko drzewa i drzewa. Przyznam, bałam się trochę być tutaj sama. W końcu była noc a przed chwilą przyśniła mi się śmierć. Nie najlepszy moment na uciekanie z domu.

Tylko, że prawda jest inna.

Ja nie uciekam od Shannon, Billiego, tych drewnianych ścian.

Ja uciekam od siebie, od tej rudowłosej dziewczyny, która nie wie kim jest.

Biegłam tak szybko i tak pewnie, jak tylko potrafiłam. Przerażała mnie myśl, że ktoś się za mną czai. Wyobraźcie sobie, jesteście sami w wielkim, ciemnym lesie i to o pierwszej w nocy, nie wiecie tak naprawdę gdzie się kierujecie, w waszym telefonie nie ma zasięgu by wezwać pomoc. Chciałabym mieć teraz choć jedno koło ratunkowe.

Niepostrzeżenie moja stopa zahaczyła się o korzeń drzewa i niezdarnie runęłam na zimną glebę. A były na niej robaki, dlatego zaczęłam krzyczeć:

- Blee! – reszta mojego popisu, to piski i obelgi na czarne robactwo.

I oczywiście, przez moją nieuwagę ktoś zaświecił mi latarką prosto w twarz.

Nieśmiało podniosłam oczy i zobaczyłam coś czego chyba nie chciałabym zobaczyć.

Jakaś grupka starszych mężczyzn, popijała piwo i patrzyła na mnie dziwnym i zaskakująco, aktywnym wzrokiem.

Nie wiedziałam sama co robić. Czy uciekać, czy prosić o pomoc. Nie wydawało mi się, że chcą mi zrobić krzywdę. Ale co ja mogę wiedzieć o ludziach? Przez lata nie wychodziłam z domu i nie widziałam się z żadnym człowiekiem. Nie licząc oczywiście Shannon i Billiego.

- Co tu robisz? – spytał opryskliwie jeden z mężczyzn. Był zarośnięty i nie pachniał za ciekawie a w dłoni trzymał piwo. Chyba nie należy mu odpowiadać.

Widząc, że nie chcę nic powiedzieć, zapytał drugi raz, tyle, że głośniej.

- No co tu robisz? – w jego tonie głosu słychać było, że jest pijany.

- James, nie bądź niemiły. – upomniał go chudy chłopak, również popijał piwo.

- A co jeśli ona jest tą, którą szukamy?

Pokręciłam głową i szybko wstałam z ziemi. O czym a raczej o kim oni mówią?

- O co tu chodzi? – popatrzyłam na milszego z mężczyzn.

James prychnął i zaśmiał się sarkastycznie.

- O proszę, potrafisz mówić. Może najpierw opowiedz nam co tu robisz?

Pokręciłam przecząco głową.

- W takim razie, jesteśmy zmuszeni cię ze sobą zabrać. – wydukał James, biorąc mnie za rękę i ciągnąc w kierunku, w którym się kierowałam.

- Dobrze, dobrze. Już wam wszystko mówię. – No może z paroma wyjątkami, dodałam w myśli. – Miałam zły sen, dotyczący mojej babci, która mieszka w mieście. Jestem z nią  bardzo przywiązana więc postanowiłam sprawdzić czy u niej wszystko w porządku. – miałam sama ochotę wybuchnąć śmiechem. Cher, kto uwierzy w twoje bajeczki?!

- I nie mogłaś zadzwonić? – spytał podejrzliwie.

- Moja babcia, nie ma telefonu. Geniuszu… - dodałam po cichu.

- Wiesz chociaż w którą stronę masz iść? To duży las a niewielu zna go na pamięć… - powiedział młodszy towarzysz.

- Nie do końca. W sumie to bardzo się martwię i nie wiem czy zaraz nie zawrócę. – oczywiście, że tego nie zrobię. Miałam nadzieję, że ci mężczyźni, będą mogli mnie odprowadzić do miasta.

- Pomożemy ci. Nie możesz przecież zostać tu sama. – odpowiedział na  moje myśli…

- Jak masz na imię? – zapytałam nawet przystojnego chłopaka.

- Andrew. – przedstawił się.

- Cher. – podałam mu rękę. Chwycił ją zdecydowanym ruchem i uśmiechnął. – To którędy mam iść?

James, ku mojemu zaskoczeniu powiedział:

- Idź cały czas prosto. Jak zobaczysz wielki, biały dom to będzie znaczyło, że jesteś blisko miasta.

- Skąd dom i to w dodatku biały, w środku lasu? – zadałam pytanie.

- Nikt tam nie mieszka, dawno temu odbudowano go bo urządzano w nim jakieś pogańskie uroczystości. – wyjaśnił szybko z dziwną pogardą na twarzy.

- Pójdę z tobą. – zapewnił mnie Andrew.

- Zwariowałeś? – spytał jakiś bardzo podobny chłopiec do Andrewa. Może to jego brat? Tyle, że młodszy.

- Dojdę z nią do tego domu a później zawrócę. Nic się nie martwcie. – odpowiedział chłopak nie patrząc na swojego brata.

- Dobra, jak chcesz. Tylko uważaj na nią. – wskazał mnie palcem James.

- Mam na imię Cher. – przypomniałam.

- Uważaj na Cher. – poprawił z lekkim rozbawieniem.

Uśmiechnęłam się i po chwili zostałam tylko ja i Andrew.

- To co, idziemy ? – spojrzałam przed siebie. Na moim ciele pojawiła się gęsia skórka.

- Chodźmy. – powiedział i zaczął prowadzić.
 
 
 
 
 
 
 
 
Witajcie, bardzo Was przepraszam, że tak długo nie umieszczałam nowego rozdziału ale padł mi Internet :/ Teraz kiedy mam w zapasie dużo rozdziałów będę starała się je dodawać codziennie.
:)

piątek, 8 lutego 2013

Rozdział II ( niecały)


Kolejny dzień taki sam. Lustro, śniadanie, lustro, obiad, lustro, lekcje, lustro, kolacja, lustro, lustro, lustro…

To takie męczące powtarzać coś w kółko. Macie czasami tak, że chcecie już z czymś skończyć ale nie macie siły tego zrobić? Jeśli nie to trudno. Nikt nie potrafi mnie zrozumieć. Może popełniam błąd siedząc tu i użalać się nad sobą ale co innego mi pozostało? Spacer po lesie? Kogo tam spotkam? Ja po prostu potrzebuję towarzystwa. Jakiejś osoby, która mimo to, że nie będzie mogła mnie zrozumieć to chociaż mi pomoże. Powie, że ładnie dziś wyglądam, że jestem miła, że zasługuję na coś więcej. Ja po prostu potrzebuję przyjaciela. A nie mam żadnej szansy nawet go poszukać. Codziennie zatapiam się w lustro wyobrażając sobie, że chodzę do szkoły, płaczę przez znany mi powód, mam przyjaciółkę, która niebawem tu się zjawi. Ale o tym mogę tylko pomarzyć.

Chodzę po pokoju i myślę co mam zrobić. Nie mogę wiecznie czekać na kogoś kto powie mi: Cher, słuchaj wiem kim jesteś i zaraz ci to opowiem.

Nie.

Raczej usłyszę: Cher, nie wychodź dalej niż na kilometr, nie mogę nawet myśleć, że coś by ci się stało.

Zerknęłam na zegar z motywem Adele i zobaczyłam, że już prawie ósma. Nie ma sensu już patrzeć się w lustro, idę spać.

Zrzuciłam z siebie sweter i dresy i w samej bokserce położyłam się na łóżku. Myśląc o wszystkim, czekałam na sen.

***

Stałam na jakimś moście i widziałam o parę metrów dalej, mężczyznę. Przystojny, w moim wieku. Wysoki blondyn patrzył na mnie swoimi niebieskimi oczami i nic nie mówił. Lecz grymas jego twarzy tłumaczył mi, że coś chce przekazać. Podeszłam do niego i stanęłam na tyle blisko, żeby zobaczyć co odbija się w oku. Krzyż. A na nim wisiał ukrzyżowany Jezus.

- Musisz przebyć drogę. – wreszcie się odezwał.

Nie zdążyłam go o nic zapytać, bo od razu przeniosłam się na jakieś pole.

Wyraźnie wyodrębniona ścieżka zachęcała mnie bym stawiała na niej kroki. Szłam i szłam. Donikąd.

Z czasem czułam się coraz gorzej, brakowało mi sił na dalszą drogę ale gdy zmęczenie ustawało, podnosiłam się na duchu. Nie zdążyłam dojść do końca. Niespodziewanie stanęła przede mną postać. Była zakapturzona a jej ciało okrywał czarny płaszcz.

- Skończył ci się czas. – powiedziała.

- Kim jesteś?

- Śmiercią.

***
Obudziłam się cała spocona i spanikowana. Otarłam pot z czoła i wstałam z łóżka. Ciągle miałam przed oczyma postać odzianą w czarne szaty. Chodziłam po pokoju i ciągle nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Ten mężczyzna, a później ta droga… Co to może oznaczać? Patrząc na te wszystkie ściany, zaczęłam się naprawdę bać. Teraz zdawało mi się, że w każdym kącie kryła się ta postać ze snu, a mianowicie Śmierć.



I jak wam się podoba początek ,, Drogi do śmierci" ??
 Wyobraźcie sobie , że nagle wyskakuje wam taki koleś z kosą, strach by was obleciał co?? :)