niedziela, 30 września 2012

Rozdział XXVII



                - Więc on nadal żyje?! – spytałam osłabiona.
                - Tak, zgadza się.
Świetnie. – pomyślałam. Oddałam całą siebie na tą bandę Upadłych a tak naprawdę Aaron nadal jest!
                - Ale co to znaczy? Co muszę jeszcze zrobić?! Bo teraz jestem Ciemnym Światłem, prawda?
                - No właśnie… Nie do końca. Jesteś w trakcie przemiany między Jasnym a Ciemnym Światłem.
Oburzona wstałam z kamienia. W Ogrodzie jak zawsze oprócz Heatha był mój ojciec. Przyglądał się naszej rozmowie, nic nie mówiąc.
                 - Co?
Heath opuścił głowę i zacisnął pięści.
                 - Przykro mi ale tak jest.
                 - Dobrze więc co teraz mam robić? – pytam. Po chwili wahania, mój chłopak odpowiada:
                 - Nie mogę ci powiedzieć.
                 - Możesz. – powiedział Wódz. Niespodziewanie stanął obok Heatha, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Masz moje pozwolenie, chłopcze. Postępuj rozważnie.
Oboje zdziwieni nagłą obecnością Wodza, spojrzeliśmy się na siebie. Nigdy nie wypada kłócić się z samym Niebem więc Heath zaczął mówić od razu:
                 - Musisz go odnaleźć i zabić a wtedy staniesz się w pełni Ciemnym Światłem.
                 - Ale przecież jego ciało już nie istnieje, tak jak Upadli. Więc co jeszcze?
                 - No właśnie nie wszyscy zostali usunięci. – spojrzał na Wodza.
Dał mi do zrozumienia, że ma on coś w tym wspólnego.
                  - Pamiętasz kiedy ci mówiłem, że na świecie musi istnieć równowaga? Zło i dobro? Jasność i Ciemność?
                   - Tak. Ale nadal nierozumiem. Co ma to w tym wspólnego?
                   - Kiedy zabijesz Aarona, pozostanie dobro. A samo ono nie może istnieć. Ale jeśli zaś pokonasz dobro, pozostanie zło. Więc wniosek jest taki, że?
                    - Trzeba pokonać dobro, żeby zniknęło zło.
Potaknął.
I w tej chwili zrozumiałam.
Te wszystkie podpowiedzi, wskazówki od Wodza. Mam go zabić!
                   - Nie zrobię tego. Nawet nie mam jak. Oderwali mi skrzydła, całą duszę. Tak właściwie to jakim cudem ja jeszcze żyję?
                   - Ach dziecinko, masz skrzydła.
Spojrzałam się za siebie. Faktycznie były. Tylko, że jedno białe a drugie czarne.
                   - No dobrze ale dusza?
                   - Podczas przemiany w Ciemne Światło, odzyskałaś trochę swojego istnienia. Ta odrobina ma starczyć na pokonanie mnie.
Więc co ja mam zrobić? Zabić WODZA? Nie, nie, nie. Musi być jakieś inne rozwiązanie. Tylko, do licha nikt nie może go znaleźć! Część Aarona jest w Wodzu? Jak to możliwe?
                  Z drugiej zaś strony, za bramą właśnie jest koniec świata. Mogą zginąć rodzice moich przyjaciół, lub już prawdopodobnie umarli. Czy poświęcenie się dla paru Istot odda cześć Bogu? Czy nie skaże mnie na wieczne potępienie?
                    Teraz patrząc się w oczy, smutne oczy mego światła, nie rozumiem. Nie pojmuję sensu życia. Zabić dobro by zniknęło zło? Ale to by znaczyło, że świat przestanie istnieć.
                    - Na świecie musi istnieć równowaga. SAM to mówiłeś. – powiedziałam szczerze.
                    - Zgadza się.
                    - Więc czemu mam cię zabić?
                    - Ależ nie mnie. Tylko tą złą część.
No tak. Nie pomyślałam o tym. Haha – wybuchnęłam śmiechem w myślach. Czy ja nie rozmawiam ze samą sobą?! A to dziwne, bo przecież została cząstka jednej ze mnie. Zaraz, czemu ja w ogóle śmieje się w takim momencie? To nie stosowne. Czemu nie? Bo nie!
Otrząsnęłam się. Ktoś siedzi w mojej głowie!
                     - Ach, to normalne. To tak zwany dajmon. Istnieje u wszystkich paranormalnych Istot.
                     - Aha. Dobrze, więc mam pokonać w tobie zło?
                     - Nie. Masz zabić Aarona siedzącego tam gdzieś w głębi. Zło musi pozostać.
                     - Więc ty jesteś po części zły?! – spytałam podniosłym, zdziwionym głosem. Heath zaśmiał się.
                     - Każdy ma to coś w sobie.
                     - Jak mam to zrobić?!
Podszedł do mnie i wcisnął w dłoń karteczkę. Spojrzałam na niego umownie i odwinęłam liścik.
Zło, czarne, Upadłe Anioły,
Wypędźcie z dobrego te demony.
Usuńcie się w cień, odstąpcie nam miejsca,
A zaznacie wiecznego spokoju.
                     - Mam to przeczytać?
                     - Tak ale w momencie kiedy rozwiniesz skrzydła, a ja będę leżał już pod presją rytuału.
                     - Jakiego rytuału? – spytałam oszołomiona. Cały czas dowiaduję się to nowszych rzeczy. Masakra – podkreślenie mojego istnienia.
                     - Trzeba rozstawić świece na wszystkich kierunkach świata. W środku ja kładę się a ty poza kręgiem wymawiasz to zaklęcie. Tylko musi wybić równo północ.
Pokiwałam z zamyśleniem głową. ,, Artur i Maminki” . Czemu ten właśnie film mi się skojarzył?
                    - Dobrze, ja idę się przygotować. Odpocznijcie trochę. – uśmiechnął się do nas przywódca Niebios a następnie udał się wzdłuż śnieżnej alejki.
                    - No to co kochanie? – spytał mnie Heath. Objął w talii i delikatnie do siebie przyciągnął.
                    - Nie, nie, nie. – odepchnęłam go od siebie. – Gdzie jest Argie i reszta?
                    - Chodzi ci o Reachel, Davida, i resztę ludzi i aniołów?
                    - Tak.
                    - Część Aniołów poległa. Argie David, Vee, Reachel i Northy są u Wodza. Zostali w śniegu . – zachichotał.
Uśmiechnęłam się smutno.
                   - Ostatnio jesteś taka smutna.
Spojrzałam zapłakanymi oczami na ukochanego.
                   - Chyba jak wszyscy. Przytul mnie jeszcze raz. – poprosiłam bezradna.
Przygarnął mnie do siebie i trzymał tak bardzo długo. Po paru minutach położyliśmy się na trawie i zasnęliśmy. Nic już nas nie interesowało. A niech świat się wali – pomyślałam. 



Co sądzicie o tym rozdziale? 

piątek, 28 września 2012

Rozdział XXVI


           Czy ktoś kiedyś myślał co będzie później? Później jako po śmierci. Niebo, piekło? Czy w ogóle to istnieje? Teraz mam odpowiedź.
Niedokładnie wiem kim teraz jestem. Ale wiem jakie jest moje fałszywe oblicze.
Jasnego Światła już nie ma. Pozostaje to drugie. Tak, Ciemne.

                   Czarne. Białe. Zupełne przeciwieństwo. Ale czy prawdopodobne jest być czymś w środku? Jakbym szarym? Czuję się jak mieszaniec. Dobra i zła.
                   - Obudziłaś się? – otworzyłam nagle oczy. Wokół mnie było nic. Tak zgadza się, nic. Biała pustka. A w niej słychać było czyjś głos.
                    - Tak. Kim jesteś? – spytałam słabym głosem. Wdała się w niego odrobina chrypki. Szybko ją usunęłam i zapytałam ponownie tyle, że głośniej. W odpowiedzi, starszy mężczyzna powiedział:
                    - Powinnaś spytać kim jesteś ty. Bo o to ci chodzi, prawda?
Hmm czy powinnam rozmawiać z tą osobą? Bo nie wiem kim jest, jaki ma cel i co przez to chce osiągnąć.
                    - Lavende żyjesz? – spytał ktoś z zza pleców. Odwróciłam się gwałtownie na głos Heatha i od razu wstałam. Wskoczyłam mu w ramiona i pocałowałam.
                    - Lav. Kochanie, żyjesz. Jesteś tu. – zaczął wodzić dłońmi moją twarz, ręce, tak jakby chciał się upewnić czy wróciłam.
                     - Co się stało? – wydałam z siebie. Czułam się tak fatalnie. Kiedy ja ostatnio położyłam się spać?
                      - Zabili cię. Widziałem. Wyrwali ci skrzydła.
Rozumiem.
Odrodziłam się na nowo.
Tylko o co chodziło w tym śnie? Tym w którym świat zniknął? Może to jeszcze nie koniec. Co jeśli to dopiero początek?
                       - Gdzie jesteśmy?
                       - W czasoprzestrzeni. – wyjaśnił Heath. – Pomiędzy ruchem a zatrzymaniem.
                       - To skomplikowane? – pytam uśmiechając się do niego.
Potaknął głową.  
                       - Chcę już wracać. – powiedziałam zmęczona.
                       - Do tego Piekła?
                       - Niestety tak.
I wyruszyliśmy w kierunku nicości.



                 Efekt drogi a raczej przejścia był niesamowity. To uczucie gdy czujesz jak coś ci się rozdwaja od wewnątrz, taki dyskomfort.
Teraz gdy znów leżę na polu bitwy, cała zakrwawiona, rozumiem.
Byłam w czasoprzestrzeni chwilowo. Heath specjalnie to zrobił bym mogła to wszystko przemyśleć i wrócić. Dopełnić tego co zaczęłam.
                    Nade mną ślęczał Gave z Jerrym. Mieli w swoich brudnych łapach me skrzydła. Świetnie. Jestem bezbronna.
                    - No i czego się tak szczerzysz? – zapytałam niespodziewanie, jednocześnie kopiąc Jerrego i Gave w twarz. Na chwilę tracą równowagę. Ja tymczasem biegnę. Nie wiem gdzie ani w jakim kierunku. Po prostu. Przed siebie.
                     - Złapiemy cię Purry! A jak to zrobimy to nie przeżyjesz!
Prychnęłam. Przyspieszyłam kroku. Lecz liczyłam się ze świadomością, że kiedyś muszę stanąć. I teraz właśnie nadszedł ten moment. Gave nadleciał nade mną i wylądował tuż przy mojej twarzy. Na plecach zaś poczułam nieprzyjemny oddech Louisa.
                      - I co? – spytał jeden z nich. Na moim czole pojawiły się kropelki potu.
                      - Nic. – odpowiedziałam szybko.
                      - Nie boisz się nas?
Spróbowałam odepchnąć jednego z nich, bez skutku.
                      - Nie.
                      - To zaraz zaczniesz. – zaczęli się śmiać. W chwili gdy ręka Jerrego powędrowała na mój kark, ziemia się poruszyła. Wszystko zaczęło się trząść. Upadłam na ziemię. Obserwowałam jak z daleka biegną Upadli. A raczej ich cała masa. Armia.
                         Nadciągali wściekli, nieopanowani, niebezpieczni. Czarne skrzydła były tak wielkie, że niemal ciągały się po ziemi.
Teraz jest ten moment. Ten ze snu. Muszę uwolnić siebie. Swoją duszę.
Zrób to! Uwolnij siebie!
                           -Uwolnij duszę! Zrób to! Masz parę sekund.
Ja. Lavende Purry. Jasnowidz. Medium. Upadła. Ciemne Światło. JASNE ŚWIATŁO.  Teraz popełniam samobójstwo. Próbuję się zabić. Bo zależy mi na życiu mych najbliższych a nie tylko na swoim własnym. Staram się wydostać z siebie mą normalną Lav. Tą dziewczynę, której największym problemem była klasówka z geometrii czy zapoznanie się ze strasznym snem. Za chwilę czuję, jak wychodzi, jak przedostaje się przez moje serce w postaci ducha. Stoi teraz plecami do mnie. Widzę jej długie, za pośladki brązowe włosy, które idealnie pasowały do brązowej bluzki. Tej, którą dostałam od taty na siedemnaste urodziny. Wyciąga zaraz rękę by dotknąć jednego z Upadłych. Gdy już to zrobiła, od jednego ze złych aniołów przepłynęła fala białego strumienia. Wszystkie złe Istoty połączyły się ze sobą przez tą właśnie wyczarowaną nić.
                   Ale to nie wszystko. Serce zaczyna kłuć aż w końcu tryska z niego smuga białego, czystego anielskiego światła. Skierowana jest wprost do nieba. Tam gdzie moje miejsce. Za chwilę widzę swoją postać jako Jasne Światło. Błękitne oczy, tego samego koloru skrzydła, uśmiech na twarzy. Ona także wychodzi poza mnie i stąpa w kierunku tego samego Upadłego co normalna Lavende. Dotyka jego dłoń aż zaraz pojawia się czarna nić, która okrążyła całą polanę Złych. Zostało tylko dwóch Upadłych. Zostali ci, których znałam.
                    Ciemne Światło przeciska się przez me serce a ja stękam i wrzeszczę z bólu. Znacie uczucie ukłucia igły? To nic w porównaniu z tym co teraz czuję. To jakby przeszywanie serca. Jakby wyrwanie mi go z piersi. Ale na chwilę ból ustaje a Lavende, Ciemne Światło o czarnych i tego samego koloru oczach podbiega do dwóch pozostałych moich sobowtórów i łapie Upadłego za ramię. Nagle świat zniknął.
Kompletnie.
Pustka.
Białe światło.
Nowe życie.
Nowe przeznaczenie.
Ja jako … Światło.




































Ja jako Ciemne Światło. Uśmiechnęłam się sama do siebie z myślą, że już po wszystkim.
Ale to dopiero początek. A mogę tak sugerować po słowach które powiedział mi Heath. 








Następny rozdział może jutro. Ale proszę, napiszcie komentarz czy podobają wam się ostatnie rozdziały... :) 

poniedziałek, 24 września 2012

Rozdział XXV



                          - Co? Jak mam niby to zrobić?! – spytałam kompletnie oszołomiona.
                           - Wystarczy, że uwolnisz z siebie całą duszę.
Poczułam się jak na jakimś beznadziejnym filmie fantastycznym.
Uwolnić duszę? To przecież jak popełnić samobójstwo!
                           - Dobrze myślisz. O to w tym chodzi. Pamiętaj, że całej prawdy jak to masz zrobić nie mogę ci zdradzić. Dam ci tylko parę wskazówek. – uśmiechnął się mój ojciec. Mimo tego, że jest przezroczysty, jego rysy oczu, ust, uszu wyraźnie wyodrębniły się od prześwitującej skóry.
                            - To mam się zabić i jako nieśmiertelna ich pokonać? – pytam zdezorientowana. Jeszcze niedawno martwiłam się pojęciem ,, narodź się na nowo”… Ależ ja nie wiedziałam co mnie jeszcze czeka.
                            - Nie. Oczywiście, że nie. To przecież niemożliwe. – pokręcił głową. – Musisz ich pokonać poprzez uwolnienie z siebie duszy. Im jej więcej, tym większą liczbę Upadłych pokonasz.
Tak, a co jeśli nie wystarczy mi siły na wszystkich?
                            - Wtedy, odpowiedź jest prosta. Myślę, że ją znasz.
Tak, oczywiście, że znam. Jak bym nie mogła?! Jeśli mi jej nie wystarczy po prostu pokonam mniejszą liczbę Ciemnych i Czarnych Istot.
                             - Hmm. Gdybym miała pokonać wszystkich, musiałabym się zabić, prawda?
                             - Tak, córeczko. Ale niewiadomo czy będziesz silna aby starczyło ci jej na wszystkich, czy nie będziesz. Zostawmy tą kwestię.- odrzekł posmutniały. – Na pewno ci się uda. Oczywiście nie wiemy czym będziesz kiedy się odrodzisz od nowa. – uśmiechnął się. Miałam wrażenie jakby zdawał sobie sprawę co się stanie za kilka godzin. Jakby przeczuwał, że przegram. Że umrę. Dlatego też wstałam, otrzepałam spodnie z trawy, podeszłam do mego ojca i przytuliłam jego niewidzialną postać tak bym mogła go poczuć. Chociaż jako ducha.
                               - Kocham cię. – sapnęłam cicho. Wgłębił się w moje oczy i powiedział:
                               - Masz niewiele czasu, moje Jasne Światło.
                               - Chyba wolałabym być Ciemnym Światłem. Bo powiedz mi co dobrego w odstąpieniu złu miejsca na świecie? Rozumiem dlaczego tak postąpiłeś. Tylko nierozumiem czemu nie chciałeś nam tego powiedzieć…
                                - Kochanie, złamałbym zasady…
                                - Wiem, wiem ale nie mogłeś dać nam jakieś wskazówki?
Odwrócił wzrok. Odsunął o  parę kroków i odrzekł spokojnym głosem:
                                 - Lav, leć już.
Tak postąpiłam. Rozwinęłam czarne skrzydła a zadziało się to tak zupełnie jak poprzednim razem.
                   Nie wiedziałam gdzie mam się kierować. Czy do wodospadu Istot, czy na polanę. Nie wiem nawet co znaczy uwolnić duszę. Nie mam pojęcia i znów jestem bezradna.
                    Hmm…
I spełni się nieba niebieskiego słowo, razem upadną by powrócić na nowo.
Dobrze więc, razem upadną – Heath już to zrobił poprzez zabicie jednego ze swoich pobratymców.
By powrócić na nowo- to już wiem o co chodzi. Upadniemy by się odrodzić jako nowe Istoty. Lub zwykli ludzie.
Słowo nieba niebieskiego – wydaje mi się, że może to być moja rozmowa z Wodzem o Ciemnym Świetle. Powiedział, że gdybym się nim stała wszystko byłoby łatwiejsze  w pokonaniu Aarona. Oczywiście, podjęłam decyzję co zamierzam zrobić, żeby się nim stać. Chcę pokonać Aarona przez co być może sama się zabiję i wtedy odrodzimy się na nowo, bo…
Bo,
bo, no jasne!
Bo zabiję jedną z Czarnych Istot, jednego z moich braci!
Tak! Doszłam do tego. Tyle, że jak przez to stanę się Ciemnym Światłem? Jasne. Przez zabicie Złych odstąpię miejsca Dobrym. I wszystko robi się takie proste.
                        - Teraz muszę polecieć na polanę zobaczyć co u Heatha. – powiedziałam na głos. Jaki wielki błąd popełniłam.
Poczułam popchnięcie od tyłu a zaraz uderzyłam głową w ziemię. Spadłam z kilku metrów! Przez mgłę usłyszałam denerwujący i charczący głos Jerrego Corazone. Niestety nie był sam. A mianowicie dołączył do niego niejaki, umarły i poszukiwany Gave Ugly. Oczywiście jestem zdana na siebie, bo Heath mi nie pomoże.
                         - No i co dobry aniołku, znaleźliśmy cię.
Podniosłam z trudem twarz z ziemi i odrząknęłam. Z ust poleciała mi krew. Głowa strasznie bolała.
                         - Czego chcecie Upadli? – spytałam wściekła. Jednakże bałam się co mnie czeka ale nie chciałam tego pokazywać.
                         - Hmm Gave czego my chcemy? Wiesz? – spytał z sarkazmem tego drugiego. On w odpowiedzi, kopnął mnie w plecy. Ponownie uderzyłam głową o ziemię.


                           -Uwolnij duszę! Zrób to! Masz parę sekund.
Ja. Lavende Purry. Jasnowidz. Medium. Upadła. Ciemne Światło. JASNE ŚWIATŁO.  Teraz popełniam samobójstwo. Próbuję się zabić. Bo zależy mi na życiu mych najbliższych a nie tylko na swoim własnym. Staram się wydostać z siebie mą normalną Lav. Tą dziewczynę, której największym problemem była klasówka z geometrii czy zapoznanie się ze strasznym snem. Za chwilę czuję, jak wychodzi, jak przedostaje się przez moje serce w postaci ducha. Stoi teraz plecami do mnie. Widzę jej długie, za pośladki brązowe włosy, które idealnie pasowały do brązowej bluzki. Tej, którą dostałam od taty na siedemnaste urodziny. Wyciąga zaraz rękę by dotknąć jednego z Upadłych. Gdy już to zrobiła, od jednego ze złych aniołów przepłynęła fala białego strumienia. Wszystkie złe Istoty połączyły się ze sobą przez tą właśnie wyczarowaną nić.
                   Ale to nie wszystko. Serce zaczyna kłuć aż w końcu tryska z niego smuga białego, czystego anielskiego światła. Skierowana jest wprost do nieba. Tam gdzie moje miejsce. Za chwilę widzę swoją postać jako Jasne Światło. Błękitne oczy, tego samego koloru skrzydła, uśmiech na twarzy. Ona także wychodzi poza mnie i stąpa w kierunku tego samego Upadłego co normalna Lavende. Dotyka jego dłoń aż zaraz pojawia się czarna nić, która okrążyła całą polanę Złych. Zostało tylko dwóch Upadłych. Zostali ci, których znałam.
                    Ciemne Światło przeciska się przez me serce a ja stękam i wrzeszczę z bólu. Znacie uczucie ukłucia igły? To nic w porównaniu z tym co teraz czuję. To jakby przeszywanie serca. Jakby wyrwanie mi go z piersi. Ale na chwilę ból ustaje a Lavende, Ciemne Światło o czarnych i tego samego koloru oczach podbiega do dwóch pozostałych moich sobowtórów i łapie Upadłego za ramię. Nagle świat zniknął.
Kompletnie.
Pustka.
Białe światło.
Nowe życie.
Nowe przeznaczenie.
Ja jako … Światło. 





Proszę piszcie komentarze, czy podobają wam się ostatnie rozdziały czy nie. Z góry dziękuję i życzę miłego czytania. 

niedziela, 23 września 2012

Kontynuacja XXIV rozdziału :)


To trochę dziwne ale w jednym z nich byłam ja.
                           Tak ja. Lavende Purry, brązowowłosa, wysoka dziewczyna około siedemnastu lat. Tyle, że jej oczy nie były czarne. Ani białe. Po prostu naturalne. Brązowe. Kasztanowe. Jak bym była sprzed paru miesięcy. Zwykła, naturalna, a przynajmniej taka się czułam.
                             I w tej chwili zrozumiałam. Już wiem dlaczego po Upadku i narodzeniu się na nowo nie mogę być normalna. Bo to Aaron  ma tą moją część w sobie. Ma ją po to by przetrwać, by być silniejszym. A ja muszę mu to odebrać. Jak najszybciej.
                             - Lavende! – odezwałam się w kierunku mojego sobowtóra.
Spojrzała na mnie energicznie. Z oczu popłynęła łza. Po chwili wystąpiła. Wyjęła dłoń z kieszeni spodni i dotknęła mojego serca. Tak. Nie mylę się. Właśnie ją we mnie wkłada. O do licha?! Co się dzieje?
               Cześć piękna.
              Uważaj jak się przewracasz, bo wiesz to jeszcze nie koniec dnia.
              Lavende Purry? Czemu siedzisz jak ze mną rozmawiasz?
             Co za nerwuska… Nerwuska to za mało powiedziane.
             […] Bo stał przede mną chłopak ze wspomnień.
Heath Loren Baker.


                       Otworzyłam oczy. Nade mną stała masa Aniołów. Czy jestem w niebie? Tego nie wiem. Jak się nazywam?
                        - Słyszysz mnie? Lavende?! Otwórz oczy.
Ach, Lavende. Nieładne imię. Wolałabym Lav. Kto tak się dopytuje? Przecież wszystko ze mną w porządku.
                         - Lav! – ktoś wrzasnął.
Zerwałam się z zimnej ziemi. Gdy ujrzałam twarz mego ukochanego wiedziałam, że się nie udało. Nie pokonałam wszystkich.
                                 -  Żyję. Ale przed chwilą chyba straciłam pamięć.
Uklękła przy mnie Argie i powoli wypowiadała słowa:
                          - Aaron nie został pokonany. Gdy twoja dawna cząstka, ta naturalna Lav weszła w twe ciało, zniszczyłaś część Aarona. Niestety jego drugą połówką były Upadłe. Ale niestety ty ich nie pokonałaś.
                           - Więc kto? – spytałam z nadzieją. Heath zacisnął pięści i odszedł od nas parę metrów. Powoli wstałam i podbiegłam do ukochanego. Złapałam go za rękę. Na chwilę się zatrzymał lecz nie odwrócił.
                            - Lav. Zabiłem Jasną Istotę. Jestem potępiony. Upadłem.
                             - Wiem. Ale poczekaj jeszcze trochę. Nie mogę ci teraz powiedzieć co muszę zrobić, bo dobrze wiesz, co za to grozi. Z tego powodu drugi raz nie upadnę lecz zginę. Więc proszę, poczekaj na mnie.
Odwrócił się energicznie. I spojrzał na mnie żółtymi oczami. Jego twarz przepełniał grymas bólu, cierpienia, smutku… Jak długo wytrzymamy? Co nas jeszcze spotka? Czy naprawdę było to dla nas przeznaczone? Umierać? Parę razy?
                              - Poczekać na ciebie? Co to znaczy? – spytał zdziwiony.
Przytknęłam mu palec do ust tak by nie mógł nic więcej mówić.
                              - Powiedz mi tylko ile masz czasu ?
                              - Nie wiadomo. Postaram się by mój mózg nie był silniejszy ode mnie. Wszystko będzie mnie ciągnęło bym Upadł. A wiesz, że Wodospad Upadku jest niedaleko.
                              - Faktycznie. Po drugiej stronie polany.
Przytaknął.
                              - Co się stało z Aaronem?
                              - Pamiętasz jak Wódz powiedział, że Aaron to czyste zło?
                              - Tak. – powiedziałam zaciekawiona co może mi powiedzieć.
                              - Więc zło dotychczas dzieliło się na wszystkich Upadłych i niego samego. Ale po śmierci twego ojca chciał znaleźć ciebie a nie udało by mu się to gdyby nie zdobył części twojej duszy. Gdy poprosiłaś o pomoc duchy, one zabiły niestety tylko jego ciało. Lavende, ta twoja stara część weszła w ciebie natomiast Upadli nadal żyją. Gdy ich pokonasz …
                              - Zabiję Aarona.
                              - Tak. – potwierdził.
Przytuliłam go. Tak bardzo się o niego martwiłam gdy byłam w Dallas. Nie wyobrażam sobie, że mogło by go nie być.
                              - Z wzajemnością. – powiedział po cichu. Uśmiechnęłam się lekko lecz nadal z ciężkością na sercu. Nie mogę mu nic zdradzić. Nic a nic. Więc najlepiej będzie jak już stąd pójdę.
Odsunęłam się szybko i powiedziałam jednocześnie wzbijając się w górę:
                               - Daj mi trzy godziny. A już zawsze będziemy razem, ukochany. Kocham cię.
                               - Ja ciebie też.
A później leciałam w kierunku Ogrodu. Muszę porozmawiać z moim tatą. A właściwie poradzić się  jak mam zabić miliony Upadłych… 

środa, 19 września 2012

Rozdział XXIV



                  Nie miałam wyboru. Tak naprawdę nadal go nie mam. Bo wolę umrzeć niż patrzeć jak cierpi ukochana osoba. Szkoda tylko, że nie jestem pewna co robić. Miałam pewną propozycję ale niestety nikt nie jest w stanie mi odpowiedzieć czy postępuję słusznie. Muszę zachować się odwrotnie. Jak Ciemne Światło.
                  Rozwinęłam swoje czarne skrzydła i leciałam. Zapominając o mamie, Northym, o Argie o dawnej Lav… Pamiętając tylko o nim. O Lorenie. Po mojej prawej stronie widzę już pierwsze oznaki bitwy. Na pierwszy rzut oka widzę Aarona jak z zaborczością uderza skrzydłem o Wodza. Tamten nie poddaje się i walczy dalej. Ku ostatku sił znajduje jakąś jej część by móc odepchnąć Aarona na parę metrów.  Uradowana, że Wódz tak szybko przybył na miejsce przyspieszyłam. Starałam się aby wylądować koło Heatha. Niestety nie mogłam go zobaczyć. Byłam za wysoko.
                    Ostrożnie i powoli wylądowałam przy leżącej Istocie. Leżała na brzuchu więc trudno było mi stwierdzić kto to taki. Lekko odwróciłam go stopą i przeraziłam się. Jego twarz była cała we krwi i zupełnie sina. Bez wyrazu, nic nie znacząca. Ciało poturbowane, z otwartymi ranami. Uklękłam obok ukochanego i wzięłam jego twarz w dłonie. Od razu otworzył oczy. Lecz nie były takie jakie kochałam i znałam przed paroma dniami. Czyste zło, czysta żółć. Z resztą tak jak moje… Grymas twarzy mówił mi, że powinnam się odsunąć. Lecz jak mogłam to zrobić wiedząc, że może nie przeżyć ani chwili dłużej? Teraz kiedy jest nieświadomy niczego i Aaron łatwo może go zabić ja miałam się tak po prostu poddać? Przypomniałam sobie zaraz o rzeczy, którą muszę zrobić. Dlatego odeszłam od Heatha mówiąc cicho:
                        - Zaufaj mi. Będzie dobrze.
Idąc w kierunku wroga nie wiedziałam co mam kolejno robić. Czy dobro plus zło może pokonać najsilniejszego wodza Piekieł na świecie? Przecież mam tylko cząstkę Białej Istoty. Z drugiej zaś strony czy nie lepiej uratować wszystkie Istoty, w tym Heatha, Argie, Reachel… niż tylko siebie patrząc jak wszystkich, których kochałam zginą? Przez ostatni czas w moim życiu chyba dojrzałam… Wcześniej nie wyobraziłabym sobie nawet jak można kochać złego. Teraz już wiem. Doskonale. Niemal tak, że można umrzeć.
Ale czy sama miłość pokona zło?
Czy jeden Anioł pokona ich tysiące?
Jak Lavende Purry wyobraża sobie siebie samą w bitwie z Aaronem?
Szanse są zerowe. Ba! Wcale ich nie ma. Ale warto spróbować. A szczególnie dla takiej Istoty jaką jest Heath, Argie czy Reachel.
                     Znajdując się w samym środku bitwy, odepchnęłam się stopami i zawisłam w powietrzu. Me czarne skrzydła rozwinęły się a wraz z nimi moja obawa o życie. To ten moment. Jestem gotowa.
                       - Stop! – wrzasnęłam. Głos mego kiedyś melodyjnego dźwięku, dziś zabrzmiał jak dźwięk potężnego basu. Oczy Upadłych wzniosły się znad pola bitwy i skierowały złowrogo na mnie. Uczucie tego było nie do określenia. Jednocześnie strach – przed atakiem Aniołów, - radość – że jeszcze nie zaatakowali. Aaron jako ostatni zmierzył mnie wzrokiem. Nie wydał z siebie żadnego odgłosu, po prostu podbiegł do Heatha i lekko przybliżył.
Jego dotyk może niemalże zabić – słowa Lorena obudziły mnie z natłoku myśli. Gdy ujrzałam jak palce Upadłego prawie dotykają ramienia ukochanego, z całą siłą i największą prędkością wdarłam na Aarona. Uderzyłam go skrzydłem w twarz, przy czym nawet się nie przewrócił. Jednak zdziwił się z jednego prostego powodu: Nie zabił mnie. Jego dotyk nie działał na mnie tak jak na inne Anioły. To dało mi pewną przewagę podczas bitwy. Uśmiechnęłam się.
                        - Czego chcesz Jasne Światło? – spytał zdenerwowany. Ze skroni leciała mu krew.
                        - Chcę sprawiedliwości.
                        - Jak chcesz to osiągnąć?
                        - Pokonując ciebie. - uniosłam brodę. Nie mogłam dawać po sobie znaki, że się go obawiam. 
Zaśmiał się szyderczo po czym ucichnął. Odwrócił się do mnie plecami i odszedł na parę metrów. 
Nie wiedziałam co robić. Pewnie zaraz niespodziewanie zaatakuje. A ja, jak mam się bronić? Odepchnąć go rękami? Pewnie mnie od razu zabije. Podczas moich przemyśleń nie zauważyłam nawet kiedy leżałam na ziemi. Aaron siedział na mnie i próbował udusić. Szybko go z siebie zrzuciłam i teraz to ja przejęłam pałeczkę. Chwyciłam go za gardło lecz nie chcąc zabić. Po prostu starając się chwilowo unieruchomić. I co teraz? - to pytanie cały czas krążyło mi po głowie. Hmm... Może poprosić o pomoc duchy? Czy wysłuchają mnie? Kiedy wołałam je aby obronić się przed Jerrym wszystko poszło ok. No właśnie... Gdzie jest Louis? 
                      - Gdzie twój przyjaciel co Aaronku? - spytałam sarkastycznie.
                      - Tam gdzie ty najpewniej chciałabyś być. 
Prychnęłam. 
,, Duchy, pomóżcie mi. Zwołajcie wszystkich i przyjdźcie mi z pomocą. Uwolnijcie Dobre Istoty od zła i pozwólcie żyć w spokoju". - mówiłam w myślach. ,, Proszę, posłuchajcie mnie" i ,, Wypędźcie zło!".
                     Po chwili obok siebie zauważyłam niewidzialne ciało duchów. 
Uśmiechały się do mnie promiennie jednocześnie dając ogromną otuchę. Przez me ciało przepłynęła fala ciepła. Przyjemnego ognia. Dodającego power do walki. Dlatego więc wstałam, uniosłam swe dłonie do góry, zapraszając duchy  do mego ciała. Kiedy wstąpiły w moją duszę i mnie całą jednym, dużym haustem odepchnęłam Aarona. On za to rozpadł się... A raczej podzielił na parę kawałeczków. To trochę dziwne ale w jednym z nich była... 



sobota, 15 września 2012

Rozdział XXIII


                  Krew, połamane skrzydła, krzyk – trzy rzeczy, które zobaczyłem jako pierwsze. Nigdy nie zastanawiałam się jak może wyglądać bitwa… Oczywiście na historii pani nam tłumaczyła, że jest pewne pole bitwy na którym walczą rycerze. Ale ten widok, który teraz widziałam nie przypominał bitwy między państwami. To życie i śmierć. Albo przeżyć albo umrzeć.
                  Kiedy zobaczyłam Heatha jak próbuje sie bronić przed Aaronem zamarłam. Jego skrzydło było oberwane a z pleców ciekła błękitna krew. Zduszona płaczem postanowiłam, że muszę coś zrobić. Skierowałam się do Niebios. Wódz musi coś poradzić.
                  Najszybciej jak mogłam skierowałam się do Ogrodu. Nie zajęło mi to dużo czasu. Zaledwie po paru minutach stałam na początku alejki do Wodza. Stąpałam teraz stopami po asfalcie potykając się co chwila. Moje ciało jak sparaliżowane w ogóle nie chciało ze mną współpracować. Byłam w szoku. Mięśnie rąk i nóg trzęsły się jak opętane. Kiedy z ulgą zobaczyłam wodza siedzącego na tronie próbowałam przyspieszyć kroku. Niestety zajęło mi to nieco dłużej niż bym chciała.
                     - Co cię do mnie sprowadza, Lavende? – spytał gdy stanęłam przed nim.
                     - Wodzu, na polu panuje bitwa.
Jego twarz naburmuszyła się a oczy skierowały w górę.
                     - Kto ją rozpoczął?
                     - Aaron. – wyjaśniłam po cichu.
Pokręcił, zdenerwowany głową i obszedł mnie w koło.
                     - Mogłem się tego spodziewać… Dobrze. Zaraz tam przybędę. Poczekaj w górze. – po czym rozwinął swe skrzydła.
                      Ich widok sprawił, że przez chwilę przestałam się martwić. Dał mi ukojenie na poszarpane rany w moim wnętrzu. Uczucie lekkości, spokojności. Sprawiły, że mogłam przestać płakać i ,, urodzić się na nowo”. Kiedy już straciłam go z punktu widzenia, udałam się do białej róży. Wiem, że nic tam już nie będzie na mnie czekać. Lorena nie ma. Jest Heath Loren Baker. Jedna Istota. A jednak to kocham ich obu. Nie potrafię sobie wyobrazić życie z Heathem wiedząc, że kiedyś był inny. Bo przecież rozmawiałam i chodziłam tylko z jego cząstką… Tą silniejszą.
Może nawet silniejszą ode mnie.
Jak mogę sobie wytłumaczyć mój ostatni stan psychiczny? Cały czas płaczę, martwię się, nawet umieram. Nie tylko poprzez przemianę w Jasne Światło ale także moja osobowość, moja dawna Lav umiera wraz z nowymi informacjami objaśniającymi kim jestem.
          A może to wszystko nieprawda?
          Może zaraz się obudzę?
          A co jeśli tak naprawdę to sen?
          Jeśli Heath w ogóle nie istnieje a jego postać jest zwykłą, błahą zjawą?
Wariuję. Mój stan pogarsza się. Czuję, że coś we mnie pękło. Obumarło. Nieodwracalnie odeszło. Mam dość. Mam dosyć bólu. Mam dosyć życia. Umieram. Staczam się na zimny piasek przy róży. Głowa uderza mocno o ziemię. Oczy widzące jak przez mgłę zamykają się. Jedyna myśl trzyma mnie jeszcze przy życiu – Heath czuje się tak samo. Dokładnie teraz. Dokładnie w tym samym czasie co ja, umiera. A mianowicie dnia 5 maja. W nasze urodziny…


***
Heath

                Cierpi. Krzyczy. Płacze ale to nic nie daje – tak właśnie się czuje. Ona. Jego miłość na zawsze, Lavende Purry. Dziewczyna medium, Jasne Światło, jego wybranka do serca, umiera. A on nie może nic na to poradzić bo jest w tym samym stanie co ona. Wokół niego panuje bitwa. Leje się krew, lecą połamane skrzydła. Nie zwraca uwagi na otaczający lud. Myśli tylko o niej – o Lavende. Kocha ją. Miłość jest silniejsza niż śmierć – mówią ludzie. Nieprawda. Bo śmierć niszczy wszystko co się kocha. On – niby dobry Anioł zawiódł. Zabił swojego pobratymca. Nie chronił swojego wyznania. Zdradził. Sam skazał się na potępienie. Ona dobra – los wybrał dla niej niebo. Ale może tak jest lepiej? Co by było gdyby stracił ją przed swoją śmiercią? Teraz przynajmniej wie, że nikt z nich nie będzie cierpiał.
             Z drugiej zaś strony – co to jest miłość?
To wcale nie radość – teraz wcale nie czuje się radośnie.
Nie szczęście – co za szczęście pozwoliłoby umrzeć komuś kogo się kocha?
Ból – bo właśnie się tak czuje.
Śmierć – bo wraz ze śmiercią fizyczną umierają wszelkie uczucia.
Jedno wie na pewno – bo przebudzeniu będzie inny.


***
Lavende



              Otworzyłam oczy. Poczułam się inna. Jakby ktoś mnie stworzył zupełnie na nowo.
               Podniosłam się na przedramiona i ujrzałam wokół siebie stos białych piór. Spanikowana tym widokiem ostrożnie zwróciłam wzrok na swe skrzydła. Kiedy zobaczyłam, że nie są koloru białego, zamarłam.  Zamiast śnieżnego koloru znów ujrzałam czarne jak smoła skrzydła. Stałam się znów Upadłą? Jak to możliwe? Czy moim przeznaczeniem będzie zawsze Ciemne Światło? Nie chcę być Złą. Nie teraz.
                    - Wcale się nie mylisz.– usłyszałam głos zza moich pleców. Energicznie odwróciłam się do tej osoby przodem i zobaczyłam Wodza.
                    - Wodzu o co w tym wszystkim chodzi? Objaśnij mi to. Proszę. – powiedziałam głośno i pewnie. Czy naprawdę ja jedyna nie mogę znać odpowiedzi?
                    - Pamiętasz ostatnie słowa przepowiedni?
W moim mózgu automatycznie pojawił się napis na bramie. Jak to było? Skrzydła jednego zabłysną błękitnie…
                     - I spełni się nieba niebieskiego słowo,
razem upadną by powrócić na nowo. O to chodzi? – spytałam drżącym głosem.
Uśmiechnął się.
                      - Przemyśl słowa: ,, razem upadną, by powrócić na nowo”.
                  Tak więc zrobiłam. Starałam się krok po kroku analizować ten zwrot. Razem upadną: czyli najwyraźniej ja i Heath. Pamiętam, że przed zemdleniem moja myśl była taka, że Heath jest w tym samym stanie co ja. Upadną by powrócić na nowo…
                       - Chodzi o to, że póki nie wypełnimy zadania będziemy upadłymi?
                       - Niezupełnie…
 Jeszcze raz skupiłam się uważnie na tych słowach. By powrócić na nowo. Upadniemy aby później powrócić na nowo! To jest to!
                       - Jeśli wypełnimy zadanie staniemy się dobrymi?! – zapytałam entuzjastycznie. – Ale w takim razie kim jestem teraz? Jesteśmy? – wszystko może zaczynało nabierać sensu ale…
                       - Bez różnicy jakie macie skrzydła czy oczy, nadal jesteście Upadłymi. Twoje narodzenie nie poszło prawidłowo. Co prawda stałaś się Jasnym Światłem lecz jako Czarna Istota.  Wyjątek. O białych skrzydłach i takich samym oczach. Heathowi skrzydła zabłysły błękitnie… Lecz to nie zmienia rzeczy, że jest Ciemną Istotą.
                        - Wiedziałeś o tym?
Zacisnął pięści.
                         - Tak.
Naburmuszona tą całą plątaniną wstałam i powiedziałam mocnym i przekonującym głosem:
                          - Żądam abyś powiedział mi co mam robić.
Zaskoczony moimi słowami ukrył twarz w dłoniach i głośno westchnął.
                           - Jeśli właśnie w tej chwili nie wygrasz bitwy, na zawsze staniesz się Upadłą wraz z Heathem. A jeśli…
                           - Jeśli przezwyciężymy Aarona, staniemy się całkowicie Istotami Jasności, prawda? – dokończyłam.
                           - Zgadza się.
                           - Ale co znaczy Upadną? I to razem?
                           - Loren już to zrobił. Zabił jednego ze swoich, lecz całkiem nieświadomie. Teraz twoja kolej. Resztę musisz domyślić się sama.
Bez zastanowienie wzbiłam się w górę.
                    Muszę poukładać sobie to wszystko w głowie. Po pierwsze: Jasne Światło ma odstąpić miejsca Złym i ratować Dobrych. Ciemne Światło czyli przepędzenie Złych do Piekła i odstąpienie miejsca na ziemi Dobrym. Po drugie: Uratowałam już Aniołów z niewoli. Więc teraz panuje bitwa. By mogła się potoczyć oni musieli zadać pierwszy cios. Jeśli nie wypełnię zadania i nie wygram jej, stanę się w całości Czarną Istotą. Oczywiście już Upadłam ale nadal mam w sobie coś dobrego… Heath teraz prawdopodobnie łudzi się o co w tym wszystkim chodzi. Powracając do tematu – po wygraniu bitwy, narodzimy się na nowo jako całkowicie dobrzy. To skomplikowane.
Przypomniałam sobie nagle słowa Wodza, kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Niebiosa. Powiedział, że gdybym stała się Ciemnym Światłem bez problemu mogłabym usunąć Złych ze świata. Cena by była taka, że stałabym się Czarną Istotą. A ja tego nie chcę. Ale może muszę to zrobić? Może lepiej by było uratować masę Istot niż tylko parę osób? Tylko jak tego dokonać?  No jasne. Wiem.


Przepraszam, że tak długo nie dodawałam nowego rozdziału lecz kompletnie zabrakło mi czasu. 

niedziela, 2 września 2012

Rozdział XXII


                   - Musimy coś ustalić. – zaczął Heath. Wódz Niebios znowu zaczął mówić. Zatrzymał czas tylko na pół godziny więc wszystko już wróciło do normy.
Jasnowłosa, Jasna Istota cały czas wymądrzała się swoimi pomysłami. Denerwowała mnie. Ale jako Jasne Światło muszę zachować zimną krew.
                  - Wiesz, jak ci na imię? – spytała. Na początku nie bardzo wiedziałam czy patrzy na mnie czy na mojego chłopaka. Wkrótce ktoś szepnął, że to do mnie.
                  - Lavende. Ale lubię jak mówią do mnie Lav.
Pokiwała głową po czym znów zajęła się oglądaniem swoich paznokci.
                  - O której ma to się zacząć?- spytał z oddali jakiś brunet. Miał na oko dwadzieścia lat. Był nawet przystojny.
                  - Niby o szóstej na polanie, ale musimy tam się zjawić godzinę wcześniej. Dzisiaj nocujemy tutaj. Aha i jeszcze jedno. Nie próbujcie nas wystawić. – powiedział Heath.
                  - Kiedy mnie wypuścisz Aniołku? – spytał z oddali dziewczęcy głos. Nie musiałam wstawać, żeby zobaczyć kogo to głos. Argie.
                  - Gdy uświadomisz sobie, że jesteś dobra. – odpowiedziałam patrząc w jej żółte oczy.
                  - Jestem Upadłą, złamałam prawa. Nie jestem dobra.
Pokręciłam przecząco głową. Owszem może i Upadła ale nadal ma dobre serce! Wierzę w to.
                  - Argie pamiętasz wieczór w, którym u ciebie nocowałam?
Ujrzałam w jej oczach przemianę. Z żółtego stały się z powrotem błękitne. Ale była to tylko krótka chwila.
                  - Tak. Ale to nic nie znaczy. – podkreśliła. Chyba muszę poprosić wodza o pomoc. Chociaż prosiłam go, żeby oczyścił Argie. Może poczekać?
                 - Co mamy ustalać? – spytała ponownie blondynka.
                 - Nie atakujemy pierwsi. – odrzekłam. Wszyscy zwrócili na mnie wzrok. – Musimy poczekać aż to oni zaczną atak, jasne?
Uśmiechnęłam się na widok, że każdy Anioł zgadza się ze mną.
Wszyscy oprócz jednej osoby. Oprócz Argie.
                 - Pójdziecie gdzieś z Heathem? Ja chcę porozmawiać z moją przyjaciółką. – oznajmiłam głośno. Za chwilę każdy rozłożył skrzydła i odlecieli. Pozostałam tylko ja i Argie.
                 - Nadal chcesz udawać złą? Wiem, że jest coś w tobie dobrego. Kocham cię wiesz?  - spojrzałam jej w oczy, mając nadzieję, że mnie zrozumie. Nic nie odpowiedziała bo jej ciało nagle i gwałtownie wzniosło się do Nieba. Było tak jak z Heathem. Przeistaczała się. Z jednej strony czułam ulgę. Jej oczy zmieniały kolor na błękitny. Z drugiej strony zaś nie wiedziałam jak mam się zachować. Owszem cieszyłam się, że moja przyjaciółka przechodzi na dobrą stronę ale jak będzie wyglądać nasze życie? Oczywiście wiem, że nie będzie tak jak kiedyś, bo będzie zupełnie inaczej.
                   Gdy ujrzałam, że zamiast strasznych i czarnych piór wyrastają błękitne jak u Heatha rozpromieniona zaczęłam chodzić wokół przyjaciółki. Po paru sekundach upadła na ziemię. Jej ciało oblężone było czarnymi piórami. Strzepałam je z niej i powiedziałam:
                    - Jak się czujesz?
Otworzyła lekko oczy i cichym, niemalże niesłyszalnym szeptem wymamrotała:
                    - Wody…
I skąd ja mam wziąć jej picie? Przecież nie ma tu jakiegoś sklepu, prawda?
                    - Argie, przykro mi ale nie mogę ci jej dać…
Nagle wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
                    - Haha. Nabrałaś się. Wody, wody. – wydukała śmiesznie.
Leciutko ją pchnęłam. Przyjaciółka odpowiedziała mi tym samym.
                    - No i to rozumiem. Błękitne piórka. Wypas. Jestem Jasną Istotą, prawda?
                    - Tak, aniołku, jesteś Jasną Istotą. – wyszczerzyłam zęby. – Będziesz z nami walczyć no nie?
                    - Jasne. Jak nauczycie mnie z Heathem tego używać… - pokazała na skrzydła. Jeszcze tak niedawno sama nie wiedziałam jak zacząć latać.
                    - To takie proste. Jak będziesz chciała rozwinąć skrzydła to po prostu sobie to wyobraź. Tak samo zrób z lataniem.
                    - Mam sobie to wyobrazić i już? Żartujesz? – powiedziała sarkastycznie wstając z ziemi. Otrzepała trawę z nogawek swoich spodni i zamknęła oczy. Po jej twarzy poznałam, że koncentruje się na lataniu. Za chwilę zobaczyłam jak jej stopy unoszą się od powierzchni ziemi a Argie wzbija się w górę.
                    - Faktycznie jest tak jak mówiłaś. Ale ekstra! Widzę jak Heath z kimś walczy, Haha!
Co? Heath z kimś walczy?
                    - Argie! Czekaj! – rozwinęłam swoje białe skrzydła i dołączyłam do przyjaciółki.
                   Na polanie gdzie wydarzyło się tyle między mną a Heathem trwała bijatyka. Pełno Aniołów, Upadłych… Istoty po kolei odlatywały, przywołując pomoc. Z tamtego miejsca słychać było odgłosy walki. Jęki, piski, krzyki… Po chwili ujrzałam mego Heatha jak z zadziornością walczy z jakimś Upadłym. Musimy im pomóc.
                    - Lecimy tam! – wykrzyknęłam.
                    - Dobra. – i po słowie wypowiedzianym przez Argie coś wybuchło. O mało co a byśmy wylądowały ze złamanymi skrzydłami z powrotem w Ogrodzie. Dziwne było to, że nie widziałam żadnego ognia…
                    - To ze świata dnia! Nadchodzi apokalipsa! – zaczęła panikować moja towarzyszka.
Pokręciłam stanowczo głową. I co mam zrobić?! Na świecie dnia jest moja mama i pies. Jeśli ich nie uratuję, zginą. Zaś na polanie o śmierć i życie walczy Heath. Rozdwojona myślami i ciężarem postanowiłam, że przyprowadzę Reachel i Northiego tutaj. Schronię ich w Ogrodzie. Nie domyślą się, że są gdzieś poza światem. Tylko, żebym zdążyła.
                    - Argie! – krzyknęłam po kolejnym buchnięciu. – Leć do Heatha! Ja muszę uratować mamę i psa.
                    - Psa? Ty masz jakieś zwierzę?! – spytała zupełnie spokojnie. Do licha, panuje koniec świata a ona jeszcze tutaj jest?
                    - Leć! – rozkazałam. Za chwilę odwróciła się do mnie plecami i skierowała się ku polanie.
                    Zaczęłam płakać. Nie wybaczę sobie jeśli Reachel coś się stanie. To moja jedyna rodzina… To moja mama! Czemu to nadeszło teraz? Nie jutro? Czemu?! Może Aaron specjalnie to zaplanował? Może chciał doprowadzić do takiej sytuacji w której teraz się znajduję? Spanikowana i naburmuszona leciałam. Przyspieszałam tempa gdy miałam otwartą przestrzeń. Wkrótce zobaczyłam bramę. Wylądowałam na kuckach i pociągnęłam za klamkę. Nie chciała się otworzyć. Do licha! – krzyknęłam na głos. Przestraszone ptaki zaczęły z nikąd wlatywać do tej krainy. Zdałam sobie sprawę, że coś przeoczyłam. Ponownie wzbiłam się w górę i ujrzałam maleńką dziurkę. W której prześwitywały promienie słońca. Zbliżyłam się do niej i próbowałam rozsunąć. Okazało się, że ściana jest zbudowana z twardej gliny, więc użyłam największej siły jaką mam i rozsunęłam dziurę. Teraz można było swobodnie przez nią przejść. Kiedy wleciałam do Dallas otępiałam. Wszędzie rozwalone budynki. Z każdym wybuchem leciały jak kostki domino. Ziemia zaczęła się rozstępować a z oddali ujrzałam  falę tsunami. To takie straszne! Nie zastanawiając się czy może mi się coś stać, skierowałam się na ulicę Glower Street.  Z biegiem czasu wybuchy były coraz większe i głośniejsze. Jestem jeszcze daleko. Nagle obok mnie wybuchł jakiś budynek. W moich uszach zadźwięczał nieskazitelnie wyraźny pisk a siła ognia odrzuciła mnie wprost pod czyjś dom. Spojrzałam w górę i zobaczyłam dom Davida. Spanikowana i zapłakana wbiegłam do domu wrzeszcząc:
                             - Dev! Jesteś?!
Ktoś zszedł równym i spokojnym krokiem z drugiego piętra. Spojrzałam na twarz tej osoby i dostrzegłam w moim przyjacielu szok.
                              - Lav, ty, ty żyjesz? – zaczął nerwowo płakać.
                              - Dev, żyję. Ale lepiej spójrz przez okno,
 Zrobił zdziwioną minę i zrobił tak jak kazałam. Patrzył się przez minutę i zapytał:
                              - Co miałem zobaczyć?!
                              - Jest koniec świata! – wybuchłam.
                              - Co? Ja tu nic nie widzę.
Podeszłam do drugiego okna i odsłoniłam firankę. Fala tsunami była coraz bliżej. A może to Aaron stoi za tym? Ogień, woda, powietrze… Upadek! Chce wszystkich ludzi przemienić w Upadłych!
                       - Dev wskakuj mi na plecy!
                       - Ale nie wiem czy ty żyjesz! – krzyknął.
                       - Żyję. Rób co każę. – zrobił to. Kopniakiem otworzyłam drzwi i wyleciałam z jego domu.
                       - Woooowww! – wrzeszczał na głos. – To niesamowite. Jak ty to zrobiłaś?
                       - Jestem Aniołem.
 Po tych słowach ucichł. Po drodze zabrałam też Vee. Odstawiłam ich na cmentarzu i nakazałam by przeszli przez bramę. Wracając krzyknęłam do ludzi:
                       - Uciekajcie na cmentarz! Tam będzie brama! – oczywiście patrzyli na mnie jak na nienormalną. Kto o zdrowych zmysłach jest w powietrzu i w biały dzień krzyczy, że jest koniec świata? – Nadchodzi apokalipsa! – po tych słowach dzieci zaczęły piszczeć i krzyczeć oraz błagać rodziców by poszli tam gdzie każę. Część ludzi zostało w miejscu nie przejmując się mną, natomiast większość uciekała na cmentarz. Nieco uspokojona doleciałam do mojego domu. Szybkim krokiem wbiegłam po schodkach i zawołałam:
                         - Mamo, Northy! Do salonu! – pierwszy wbiegł uradowany pies. Wskoczył mi na ręce. Za nim ujrzałam Reachel.
                         - Lav…
                         - Złap się mocno za moje plecy.
                         - Co?
                         - Nie każ mi odpowiadać. Zrób to!
Przestraszona obeszła mnie do tyłu. Zrobiła to co każę aż w końcu wylecieliśmy z Glower Street.
                         - Córeczko gdzie jesteśmy? – spytała gdy prawie wylądowałam na cmentarzu.
                         - W Dallas.
                         - Ale, jak my lecimy?
                         - Jestem Aniołem. O nic więcej nie pytaj.
Zatrzymałam się przed samą bramą. Kiedy chciałam ostatni raz krzyknąć do ludzi, ogromna fala tsunami zbliżała się do Reachel.
                         - Nieeee!!! – wrzasnęłam. Mama spanikowana wpadła na bramę po czym ją otworzyła. Ludzie zaczęli się przepychać. Kiedy już wszyscy byli w środku ostatni raz pomyślałam czy o nikim nie zapomniałam. Niestety tylko tyle mogę uratować. Czeka na mnie Heath.
                        - Co się dzieje? – spytała piskliwie jakaś mała dziewczynka. Jej brązowe włoski i niezwykle błękitne oczy przypominały mnie z dzieciństwa.
                        - Jest koniec świata. – wyjaśniłam.
                        - Ale my nic nie widzieliśmy. – powiedział starszy mężczyzna.
                        - Owszem ale nie wiedzielibyście nawet kiedy Upadniecie. – wyszeptałam. – Chodźcie za mną.
Prowadziłam ich przez pole. Z daleka słychać było odgłosy straszliwej walki. Bałam się o Heatha. Straszliwie.
              Po trzydziestu minutach byliśmy w Ogrodzie. Ludzie pytali gdzie są, co się z nimi stanie. Niestety nie potrafiłam im odpowiedzieć. Nie mogłam zdradzić. Teraz wiem jak czuł się Heath.
Po krótkim pożegnaniu z Vee, Davidem i Reachel wyszłam z Ogrodu. Wzbiłam się w powietrze i skierowałam na bitwę. Życia i śmierci…